poniedziałek, 29 grudnia 2008

Can't stand it anymore without India trip/Bez wyjazdu do Indii dłużej rady nie dam


Mam na imię Kasia,
dla przyjaciół Agnes
bo Agnes lepiej brzmi
co się samo przez się słyszy.

Z zainteresowań ja wymienić mogę:
przyrodę, urodę, modę, wygodę,
Kubę, snowboard, tao, kino, i'ching, feng shui,
sushi, jing jiang, drum'n'bass, Buena Vista Socjal Club

Przepraszam na chwileczkę,
muszę w toalecie przypudrować nosek
Johny masz może puder.

Ja przepraszam państwa najmocniej za zgrzytanie zębami

Jezu, mówię wam
ja bez wyjazdu do Indii
dłużej rady nie dam.

Słyszałam, że w Indiach
oświecenie ulicami
razem z krowami
z krowami ulicami.

Mam już spodnie khaki
na miejscu kupię sari
pojem trochę ryżu
pojem trochę curry.
Kiedy wrócę to sobie pogadamy
relacje zdam z pobytu mego w Indiach.

Ja przepraszam państwa...


This song is about me. The only difference is that I do not like sushi.


To tak w ramach minipodsumowań roku na tym indyjskim blogu. Starałam się bardzo. Nie być zbyt emocjonalna, nie pisać o demonach w głowie, nie dać się ponieść. Tylko rzeczowo, konkretnie, z backgroundem i linkami zewnętrznymi, trochę z humorem i cytatami, tytułami, źródłami i z Indiami w tle. Teraz wiem, że to był błąd. Po części. Naprawię go w przyszłym roku.
Tymczasem tym, do których nie uda mi się doesemesować z gór, z góry życzę wiele dobrego i pięknego, przyszłego Roku. No i tego, co w poprzednim wpisie też, bien sur.
Pa!
Agnes

czwartek, 25 grudnia 2008

Happy X-mass


25 grudnia, wieczór. Jedni dopiero zaczynają świętować, inni już skończyli i wrócili z domów rodzinnych do wynajętych mieszkań. Do prawie-rodzin, znajomych i przyjaciół, albo współlokatorów. I słuchają Trójki, w której zastanawiają się, co to jest szczęście i kto/co jest nam do jego osiągnięcia potrzebny. Chciałabym wiedzieć. A WY? Już wiecie? No to kilka podpowiedzi:*

"Do szczęścia potrzebne jest trochę nieszczęścia. Trzeba czuć różnicę."

"Do szcześcia potrzebne nam są dobre relacje z innymi."

"Szczęście można osiągnąć w samotności. Trudniej, ale można."

"Szczęście można osiągnąć przez pracę, którą kochamy."

"To, co dotyka nas niedobrego, to są drożdże do naszego rozwoju."

"Tworzenie."

"Marzenia."

"Nie mamy prawa być nieszczęśliwi. W tym sensie, że nie mamy prawa zatruwać naszymi problemami życia innym ludziom. Przyjacielowi nie wolno zwalać zbyt wiele na głowę. Od tego są terapeuci."

"Szczęśliwym łatwiej."



Tym, którzy tu czasem zaglądają, oraz Innym ŻYCZĘ WIĘC SZCZĘŚCIA. SZCZĘŚCIA. SZCZĘŚCIA.


* W Trójce rozmawiali: Elżbieta Mycielska-Dowgiałło, Maria Moneta-Malewska, Marian Moszoro. Rozmowę prowadził Dariusz Rosiak.

piątek, 12 grudnia 2008

Women hate women

This is once again not connected to India. At all. But it is funny. As we need here in Warsaw sth funny, enjoy with Chris:





Trochę śmieszne, trochę nie. No dobrze, a kim jest ten Chris? Protegowanym Eddie'ego Murphy'ego. Ma 43 lata i nieźle jeszcze wymiata. Zagrał w kilku komediach. A Comedy Central, taki kanał tivi (podobno zabawny, nie wiem, nie mam tivi), uznał go za jednego z pięciu występujących na żywo komików wszech czasów. Tu macie jego stronę.
Tomku z CS., jeszcze raz, kurde, dzięki za cynk/link.

środa, 3 grudnia 2008

Still about Mumbai

Mumbai, India Gate view, Taj Mahal hotel on the left

To był koszmar. Przez 50 godzin nie wychodziliśmy ze studia nagraniowego! - pisze w e-mailu Aravind z telewizji TimesNow. Tivi stanęła na wysokości zadania. Za to w polskiej "Polityce" numer 49 Mroziewicza Krzysztofa o zamachach tekst. Autor ubolewa w nim m.in. nad skomplikowanym jak na początek kadencji zadaniem dla Obamy:
Terroryści wykorzystali próżnię władzy w Waszyngtonie. Barack Obama nie zdążył jeszcze objąć urzędu, a już ma na głowie poważny kryzys, który może pokrzyżować jego plany w Afganistanie, a zdolności przywódcze wystawić na wczesną próbę. Zwłaszcza że do inauguracji pozostały jeszcze prawie dwa miesiące, a przez ten czas może dojść do eskalacji napięć albo kolejnych zamachów.

wtorek, 2 grudnia 2008

Politik is everywhere


Kupiłam tę książkę (podobno jedyna o nim w Polsce) i od razu mi się przyśnił. Manu z Indiami ma tyle wspólnego, że jego muzykę niektórzy zaliczają do tzw. sceny indie-rockowej albo frenchindie. Czyli nie ma nic wspólnego. (No chyba, że ma - oświeci mnie ktoś?) Ale w video poniżej mówi o polityce i konfliktach. W kontekście bombajskich zdarzeń pozwalam sobie go więc tu zaprosić:)

czwartek, 27 listopada 2008

Senseless tragedy in Mumbai

Fot. AP za www.gazeta.pl

Senseless. This should not happen.

It's been 24 hours from terrorist attack now. 125 people killed, 327 injured.


W Polsce jest godz. 18.20, w Indiach 22.50. Minęły właśnie 24 godziny od wczorajszych zamachów dokonanych w 10 punktach Bombaju.

O tym, co się stało, dowiedziałam się dość późno, dzisiaj, około 15. I poczułam, jakby to się działo gdzieś bardzo blisko, tu, obok. Zabolało mnie serce.

Wszystko zaczęło się na Colabie - okolicy, gdzie jest najwięcej turystów i hoteli. Bomba wybuchła w słynnej Cafe Leopold, gdzie wypada stołować się każdemu białasowi (Tam piłyśmy herbatę miętową ostatniego dnia.).
Na Colabie też kwitnie handel (Tutaj przez pół dnia włóczył się za mną sprzedawca bębnów, który uparł się, żeby mi sprzedać jeden z nich. Obniżał cenę, choć wcale się nie targowałam. Kiedy z 700 zszedł do 100 Rupii, kupiłam taką małą tablę dla - wówczas - mojego chłopaka, który miał ambicje, żeby być perkusistą.).
Na Colabie zaczepiła mnie dziewczyna z ekipy produkującej filmy Bollywood, proponując, żebym zagrała w filmie następnego dnia. Zagrałabym, ale to był nasz ostatni dzień w Indiach.

Dlaczego zamachowcy uderzyli w turystyczne miejsce?! Właśnie o obcokrajowców podobno terrorystom chodziło. Cytat za www.gazeta.pl:

"Terroryści: To dopiero początek
- Ostrzegamy rząd Indii, by zaprzestał powtarzających się niesprawiedliwości wobec muzułmanów i oddał tereny im ukradzione. Wiemy, że rząd Indii nie potraktuje tych ostrzeżeń poważnie - napisali terroryści z organizacji Mudżahedini Hajderabadu i Dekanu w mailu, który publikuje "Hindustan Times". Według nich atak na Bombaj to dopiero początek. - Dlatego zdecydowaliśmy się na ostrzeżenie, które nie pozostanie po prostu ostrzeżeniem. Udowodniliśmy, że to prawda, a próbkę widzieliście w Bombaju - piszą terroryści. - Teraz będziemy reagować do czasu, gdy nie osiągniemy zemsty za wszystkie zbrodnie i zniewagi nam wyrządzone - dodali w mejlu.

Zamachowcy pochodzili z Pakistanu?
Terroryści, którzy w środę przypuścili serię krwawych zamachów w Bombaju, pochodzili z Pakistanu - oświadczył wysoki rangą przedstawiciel indyjskiej armii, gen. R.K. Hooda. Pakistan temu zaprzeczył. Dziennik "Times of India" podał zaś, także powołując się na źródła w armii indyjskiej, że terroryści aresztowani w hotelu Trident/Oberoi prawdopodobnie pochodzili z okręgu Faridkot w pakistańskim stanie Pendżab.

Pakistański minister obrony Chaudhry Ahmed Mukhtar "zdecydowanie oświadczył" jednak, że Pakistan nie ma nic wspólnego z zamachami. Pakistański minister spraw zagranicznych Shah Mehmood Qureshi, który przebywa właśnie z wizytą w Indiach, powiedział, że jest "zaszokowany i przerażony" zamachami w Bombaju. Zapewnił też o woli pełnej współpracy w zwalczaniu terroryzmu w regionie.

Indie często oskarżały wcześniej Pakistan o zamachy na swoim terytorium. Pakistan odpowiadał na to, że Indie nie powinny nikogo oskarżać bez dowodów. (...)"


Fot. STRINGER/INDIA REUTERS za www.gazeta.pl


Aravind, znajomy z telewizji TimesNow z Bombaju, nie odpisuje na mejla. Na stronie telewizji są newsy: http://www.timesnow.tv

czwartek, 20 listopada 2008

Ideały/Ideas

Legły w gruzach.

Runeły.

Moja francuska miłość* się odezwała. Samoistnie. W nie/dobrym momencie**. Nie wiem, czy nadal rozwiedziona. Ale. Zdjęcie. O bosz...

Ogolił się (znaczy - łysy), nosi czapkę, pasiastą bluzę dresową z kapturem (tak!), jakies smycze na szyi, oraz, uwaga - w uszach ma wielkie, brylantowe kolczyki, jak jakiś Snoop Dog.

Bosz...

No gdyby nie te kolczyki. To bym odpisała. A tak... nie, nie, nie. No nie, nie mogę.

Czarnego z siebie zrobił. Oł, dżizas. Wcale nie jestem rasistką. Po prostu śmieszy mnie ich styl pod tytułem jestem twardzielem.

No, ale dlaczego tu o tym piszę?! Miało być bez zwierzeń i osobistych uwag przecież. Dlatego, że ten kolega o orzechowych oczach i czekoladowym kolorze skóry, która kiedyś pachniała wanilią, jest Hindusem. Urodził się na wyspie słoni i cynamonu. Sprawdźcie sobie, jak nie wiecie, co to za wyspa.

To jest kawałek jednego z dwóch słoni, strzegących wejścia do świątyni w Bombaju. To dzielnica, w której jest największe zagęszczenie hinduistycznych świątyń, nazwa wyleciała mi z głowy.

PS Po tym wszystkim rzuciałm się do szuflady, odnalazłam na dnie kopertę z biletem rezerwującym Internet w centrum Pompideau i ze zdjęciami. I znowu zdziwienie. Brakuje jednego zdjęcia, tego, którego szukałam. Tego na którym staliśmy razem na zapleczu kina, w którym pracowaliśmy. Nie ma tego zdjęcia, zniknęło. Szufladę przeszukałam - może wypadło z koperty? - nie ma nigdzie. Nie rozumiem.

** Platoniczna.
* To jeszcze nie koniec kryzysu.

sobota, 8 listopada 2008

Gey/Les/Trans Friendly

O kobietach i mężczyznach będzie. I o trzeciej płci. Oraz o lesbijkach i gejach.
20 listopada obchodzimy Międzynarodowy Dzień Pamięci o Trans Ofiarach.

November, the 20th is The Transgender Day of Remembrance

Najpierw o tym, że w Indiach kobieta może mieć więcej niż jednego męża. To się nazywa poliandria (z greckiego: polys - wiele, aner - mąż). Nie jesteście zdziwieni? Ja trochę byłam. Bo kto by się tego spodziewał w tak patriarchalnym kraju, jakim są Indie?! Poliandria popularna jest też w Tybecie i u niektórych plemion eskimoskich oraz indiańskich. Skąd się bierze? Niestety, nie z władzy kobiet nad mężczyznami. Z tego, że w trudnych warunkach życiowych tylko kilku mężczyznom udaje się wyżywić jedną rodzinę.

Żony w związkach poliandrycznych mają wiele przywilejów. Mogą np. sobie wybrać, u którego z mężów rezydują. Mogą też mieszkać u wszystkich po trochu i zmieniać dom małżonka z powodów ekonomicznych, np. w sytuacji, kiedy jednemu skończą się pieniądze lub jedzenie.

Kobietom hinduskim wszystko jedno, kto jest ojcem ich dziecka. Jak piszą Jabłoński, Kurtz i Ostasz w "Gdy kobieta ma kilku mężów. Rzecz o poliandrii", tak jest u Thandanów z Koczin w Kerali w południowych Indiach. Za to ojcowie dzieci ze związków poliandrycznych muszą uznawać wszystkie dzieci za swoje i nie wolno im żadnego faworyzować.

Że istnieje lewirat, czyli zwyczaj, kiedy mężczyzna bierze za żonę żonę własnego, zmarłego brata, to też oczywiste. Ale jest i sororat . To sytuacja, kiedy po śmierci żony, mężczyzna bierze do domu/za żonę jej rodzoną siostrę. Co więcej tak też określa się sytuację, kiedy siostra obecnej żony zostaje drugą żoną lub kolejną żoną tego samego mężczyzny. Trochę to skomplikowane, ale chodzi po prostu o to, że jeden Indus może ożenić się z dwiema, trzema (lub więcej) siostrami.
A co się dzieje, kiedy umiera ta jedyna żona wielu mężów? Czy jej siostry mogą sobie wziąć na męża jednego bądź kilku mężów-wdowców? Ciekawe, ale źródła o tym milczą.

Że geje są - wiadomo od dawna (wszędzie i od zawsze są). Ale w Indiach są też lesbijki, o czym się jakoś nie mówi. Bardzo ciekawy tekst na ten temat znajdziecie tu. Tam nieznany autor przytacza Artykuł 377 Indyjskiego Kodeksu Karnego z 1860 roku, O wykroczeniach przeciw naturze (który obowiązuje do dziś):

Kto bez przymusu odbywa stosunek płciowy wbrew prawom natury z mężczyzną, kobietą, czy zwierzęciem, podlega karze pozbawienia wolności do lat 10 i nałożona zostaje grzywna.

Tymczasem w "Boginie, prządki, wiedźmy i tancerki. Wizerunek kobiety w kulturze Indii" znalazlam takie zdjęcie:
(Obraz olejny na płótnie w stylu Kalighat, Kalkuta, XIX wiek)

No i są jeszcze hijra (czytaj: hidżra). Czyli trzecia płeć. Ani kobieta, ani mężczyzna. Biologiczni mężczyźni ale mentalnie kobiety uwięzione w męskim ciele. Społeczność znana w Indiach od XII wieku. Są kulturowym odpowiednikiem powszechnie akceptowalnej trzeciej płci w Ameryce Południowej, gdzie uczeni naliczyli podobno aż 133 szczepy plemion, których męska (biologicznie) część nosi damskie ciuszki i czuje się kobietami. Owi kobieto-mężczyźni wzywani byli do rozsądzania sporów małżeńskich, ponieważ uważano, że jednakowo dobrze potrafią zrozumieć cechy obu płci.
Hinduska trzecia płeć nie godzi skłóconych par, ale za to ludzie wierzą, że obecność hijra podczas narodzin dziecka zapewni mu powodzenie w życiu. Tak też trzecia płeć zarabia na życie. Kobieto-mężczyźni również tańczą podczas narodzin dziecka i śpiewają w pociągach wokół dużych miast. No i żebrzą. Część z nich to prostytutki, ale sprzedawanie ciała jest źle widziane w obrębie społeczności, toteż niewiele (niewielu) się na to decyduje.

Zostać hijra? To nie takie proste. Przynależność do społeczności należy okupić pewnym rytuałem: trzeba się wykastrować. Bez znieczulenia miejscowego, bez narkozy, najzwyczajniej w świecie ucina się adeptowi jądra i penisa nożem. Ranę można opatrzyć tylko ziołami. Przeżyjesz - jesteś hijra. Są więc już-one transeksualistami - w naszym rozumieniu. Wielu chłopców staje się transeksualnymi hijras mimowolni. Porywa się ich dla okupu, ale ponieważ rodziny nie mają pieniędzy, więc zostają hijras. Ale są też tacy, którzy mimo, że kobietami się czują, nie decydują się na kastrację. W hierarchii stoją wówczas dużo niżej od tych pozbawionych genitaliów.

W domach wspólnot hijras panuje rodzinna atmosfera: zwracają się do siebie "siostro", "matko", "nauczycielko". Kasta - bo tak są traktowane ich wspólnoty - liczy (według różnych źródeł) od 50 000 do ponad miliona członków (sic!).
Hijras są szanowane, mają swoje prawa. Nikt nie protestuje, kiedy ubrane w kobiece sari hijra-muzułmanki wchodzą do męskiej części meczetu.
Hijras stroją się. Tak jak wszyscy transseksualisci i transwestyci mają skłonność do kiczu, przesady i nadmiaru uznawanych przez nich za kobiece atrybutów. Wyglądają np. tak:
(www.transspiritual.com)

Hijras ciągnie też do polityki. W Punjabskim mieście Haryana do władz lokalnych dostała się przedstawicielka społeczności hijras. Przedstawiła się jako Miss Nehru. W 1996 roku Miss Nehru startowała w powszechnych wyborach parlamentarnych z własnym, całkiem, uważam, interesującym (choć niektórzy powiedzieliby być może, że niemożliwym do zrealizowania) hasłem: „Do uprawiania polityki nie potrzeba genitaliów, potrzeba mózgu”.

O hijras możecie poczytać jeszcze tutaj.

PS No, nie wiem, czy tematyka ta jest dla kogoś, kto tu zagląda, interesująca. Dla mnie tak. Nie jestem ani les ani trans, ale zawsze fascynowała mnie kobiecość w mężczyznach. To, co męskie w kobietach pociąga mnie jednak mniej, ale trochę też. Fascynacja nasiliła się ostatnio z powodu kontaktów z wyzwolonymi paniami, z którymi spotykam się na zajęciach. A gdyby ktoś może jeszcze nie wyszedł z szafy to polecam to miejsce.
I cóż. Obiecuję, że następnym razem (lub jeszcze następnym) nie będzie już o zboczeniach i wynaturzeniach. Będzie o normalnych prostytutkach.

PS 2 W tym tygodniu zemdlałam tylko dwa razy, w sumie nie było mnie przez około 2 minuty. Badają. Dziwne. Ale ciekawe jest uczucie odzyskiwania świadomości: błogość połączona z szokiem i myślą w rodzaju "Oo, wróciłam... Szkoda". Nie wiem, czy polecam ten stan. Nic mi się nie otworzyło, nie mialam wizji i nie wiem więcej, niczego nie zrozumiałam, nie widziałam żadnego światełka w tunelu ani białej postaci. Wiem tylko, że czas ucieka.

sobota, 1 listopada 2008

Ganga death/1 Listopada

Funeral ceremony in Benares

Indie nie boją się śmierci. To tylko etap w wędrówce, przejście do innej formy. A jeśli umrzeć, to najlepiej w Benares. Według mitologii indyjskiej tu Ganges ma połączenie z niebiańską boginią Saraswati. Dzięki niej dusze płyną do wiecznego wyzwolenia i do niej należy wznosić modły, by dostąpić Mokszy, czyli przestania przyjmowania kolejnych wcieleń.

Na schodach prowadzących do świętej matki Gangi siedzą stare kobiety z ogolonymi głowami. To wdowy. Przyjeżdżają tu czekać na śmierć.

Trzeba mieć na pogrzeb w Gangesie pieniądze. Im więcej, tym więcej dostanie się drewna, tym dokładniej nieboszczyk się spali. Kiedy pytałam jednego z pracujących na ghatcie Hindusów how much is for death in Ganga, powiedział, że to zależy, czy jestem rich. Najniższa stawka to 3500 Rupii (1000 Rupii = 60 zł). To dużo. W ten sposób zarabiają maharadżowie, do których należą ghaty.
Hindusi wierzą, że dusza wydostaje się z ciała, kiedy podczas spalania pęknie czaszka. Jeśli drewna jest mało, a ogień za słaby, czaszka nie pęknie. Wtedy trzeba pomóc płomieniom dolewając tłuszczu, np. roztopionego masła.

A to, co się nie spali, zostanie dla krokodyli i ryb. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, pożywiają się także żyjące tu ponoć delfiny. A co woda wyrzuci na brzeg - zostaje dla psów. To tylko ciało. Nieważne już.

Honesty excercises/Ćwiczenia ze szczerości*

Mumbai Temple
Diwali świętowaliśmy wieloetapowo. Najpierw w Bollywood. Było emocjonująco. Wcale nie z powodu tego bardzo nietypowego jak na to miasto miejsca, ale za sprawą opowiedzianych historii. Historie te mnie przeraziły. Indii wcale nie dotyczyły. A czego, jeśli wolno spytać. Tego, o czym pisze Esther Vilar w "Matematyce Niny Gluckstein", którą właśnie skończyłam czytać. Autorce opowieści i sobie też bardzo mocno życzę, żeby opamiętała się/zrobiła coś/zaryzykowała/zapomniała/znalazła inny sens/posłuchała nawiedzonych feministek/przestała wcześniej niż Esther.

Potem u mnie: ryż i Matar Paneer (ingredients: water, onion, cottage cheese, green peas, sunflower oil, salt, chillies, cashewnut, ginger, garlic, coriander leaves, melon seeds, coriander seeds, corn flour, turmeric, dry mango powder, cumin seeds, cardamon, black pepper, cinnamon, clove, mace & nutmeg). Immerse the pouch in boiling water for 3-5 minutes. Remove, cut open, stir and serve.

* Tytuł posta to cytat z najnowszej książki "Gesty" Ignacego Karpowicza. Podoba mi się. I pasuje tu. Opowieść o 40-letnim Grzegorzu może przeczytam (jak ją wygram w Trójce). Karpowicz popełnił też książkę-relację z podróży po Etiopii. Ale chyba wyszło mu tak sobie.

poniedziałek, 27 października 2008

दीपावली/Happy New Year!


Czy wiecie, że Nowy Rok zaczął się dzisiaj?!
W Indiach, oczywiście.
Święto Diwali to pożegnanie ciemności i powitanie światła. Odegnanie zła i zaproszenie dobra. Obchodzi się je, by upamiętnić zwycięski pochód księcia Ramy, który uratował ukochaną żonę Sitę z rąk demona Rawany. Hindusi na jego powitanie zapalali lampy. A słowo Diwali oznacza właśnie łańcuch świateł.
A dziś? Diwali to najdłużej obchodzone ze wszystkich świąt hinduskich. Jeszcze kilkanaście lat temu pobożni ludzie zapalali przed swoimi domami tradycyjne lampki oliwne z gliny, takie, jak te na zdjęciu. Miały one też witać w progach domostwa Lakszmi - boginię dobrobytu i szczęścia. Dziś, niestety, komercja ze swoimi oblepionymi dolarami mackami (OMG, cóż za porażająca konstrukcja językowa) dotarła także do hinduskich wiosek i zamiast odświętnych lamp, mężczyźni (tylko oni mają ten przywilej) zanieczyszczają i tak już zatrute spalinami powietrze i wypuszczają w niebo sztuczne ognie. Niebo podczas Diwali przypomina wtedy to nasze sylwestrowe, pijane, pachnące siarką. Czy pierwszy dzień roku jest tak magiczny, jak nasz, nie wiem. Czy Hindusi robią postanowienia noworoczne?
To największe święto w całych hinduistycznych Indiach właśnie się zaczęło. Od kilku tygodni w centrach handlowych trwały promocje i wyprzedaże. Bardzo dobrze, macie rację, jeśli przypomina wam to nasze rodzime Christmas. Na Diwali trzeba bliskim coś dać. Dalszej rodzinie daje się słodkości, bliskim - wyszukane prezenty. Obdarowywanie potrwa jeszcze przez najbliższe pięć dni. Ludzie się odwiedzają, jedzą, piją kingsfishera, świętują, są ze sobą.

A tak telewizja TIMES NOW, w której pracuje znajomy z Bombaju, składa życzenia swoim widzom.

Wishes from TIMES NOW TV from Mumbai are here.


Ach, i zapraszam na świętowanie DIWALI w stolicy. Podobno w Diunie będzie w czwartek impreza.

I jeszcze to, z dedykacja dla najsłynniejszego warszawskiego Sikha, happy Diwali, Toni:


A zdjęcie pożyczyłam od philip9876.wordpress.com.

sobota, 18 października 2008

The white tiger/Biały tygrys


Zaczęłam czytać i okazało się, jakby wzruszeń z Bodhgai było jeszcze mało, że bohater urodził się w wiosce tuż obok miasta Buddy. Czytam. I widzę Indie z perspektywy Hindusa. Wrażliwego obserwatora, trochę zabawnego, a nawet ironicznego. Czasem widać, że list do premiera Chin, bo taką ma formę ta powieść, nie biedak pisał, lecz wykształcony, obyty, z wyższej kasty, dobrze odżywiony dzienikarz i podróżnik, przed którego nazwiskiem dodaje się w Indiach słowo Pan. Ów stara się spojrzeć na rzeczywistość oczami filozofującego biedaka i służącego. Starania Aravinda Adigi dostrzegło jury brytyjskiej nagrody Booker Prize, którą właśnie dostał. A wraz z nią czek na 50 tys. funtów.
Ta książka to naprawdę dobra lektura. Wiem to już po tych kilkdziesięciu stronach. Na razie widzę, że bez żadnego skrępowania i przebierania w slowach Adiga boleśnie i bezlitośnie opisuje bogaczy, skorumpowanych polityków, fasadową duchowość także biedaków. Co się liczy? Więzy rodzinne. O nich mówią i biedni i bogaci.
Dobra, wracam do lektury.

Ale nie mogę się oprzeć. Muszę zacytować te dwa fragmenty:

"Popołudniami szedłem ze szkoły do herbaciarni, żeby się z nim spotkać. Ta herbaciarnia była najważniejszym miejscem we wsi. Codziennie w południe zatrzymywał się przy niej autobus z Gai (nigdy się nie spóźniał więcej niż godzinkę albo dwie). parkowali też tam swojego dżipa policjanci, kiedy przyjeżdżali dobrać się do któregoś z mieszkańców. Krótko przed zachodem trzy razy objeżdżał herbaciarnię mężczyzna głośno dzwoniący dzwonkiem. Do bagażnika roweru miał przymocowany kawał tektury z plakatem reklamującym film pornograficzny. No bo, czy można sobie wyobrazić prawdziwą indyjską wioskę bez kina z pornosami, proszę Pana? W kinie, po drugiej stronie rzeki puszczali je co wieczór, dwuipółgodzinne o tytułach w rodzaju "Był prawdziwym mężczyzną" albo "Zajrzeliśmy do jej pamiętnika", bądź "Zrobił to wujek", pokazujące złotowłose Amerykanki czy samotne damy z Hong-kongu - tak sobie to przynajmniej wyobrażam, Panie Premierze, bo nigdy mi się nie zdarzyło iść na taki film, jak to robili inni młodzi mężczyźni!
(...)

Otwierają się drzwi ambasadora i wysiada mężczyzna z notebookiem. Stali klienci herbaciarni mogą nie przerywać jedzenia, ale ojciec i inni rykszarze ustawiają się w kolejce.
Człowiek z notebookiem to nie Bawół, tylko jego asystent.
W ambasadorze siedzi drugi mężczyzna, tęgi, łysy, o pulchnej, brązowej, pogodnej twarzy, ze strzelbą na kolanach.
To jest Bawół.
Bawół to jeden z właścicieli terenu w Laxmangarh. Oprócz niego byli jeszcze trzej i wszyscy mieli przezwiska odpowiadające szczególnym upodobaniom, jakie u nich zauważono.
Bocian był grubym mężczyzną z bujnymi, podkręconymi wąsami o spiczastych czubkach. Do niego należała rzeka płynąca koło wsi, więc zabierał część połowu każdego rybaka i pobierał opłatę od każdego właściciela łodzi, która przypływała do wsi.
Jego brata nazywano Dzikiem. Ten z kolei był właścicielem całej żyznej ziemi wokół Laxmangarh. Jeśli ktoś chciał tam pracować, musiał mu się nisko kłaniać, zmiatać kurz sprzed stóp, i godzić się na jego stawkę za dniówkę. Kiedy przejeżdżał obok kobiet, zatrzymywał samochód, opuszczał szybę i szeroko się uśmiechał; z ust sterczały mu wtedy długie krzywe zęby, niczym kły dzika.
Najżarłoczniejszy z tego towarzystwa był Bawół. Pożerał rykszę i drogi. Jeśli się jeździło rykszą albo korzystało z drogi, trzeba mu było za to płacić - co najmniej jedną trzecią zarobku.
Wszystkie cztery Zwierzaki mieszkały w ogrodzonych wysokimi murami rezydencjach pod Laxmangarh, w przysiółku ziemiańskim."

Czuję, że cytatów z Adigi będzie tu jeszcze więcej.

Aravind Adiga, winner of a prestigious Man Booker Prize 2008 says:


W Indiach ostatnio coraz więcej dobrze się pisze. Na mojej półce leży jeszcze Kiran Desai i jej Brzęmię rzeczy utraconych - nagroda Bookera za 2006 rok.
Leży też książka z dedykacją od kobiety, która miała bardzo wielki wkład w walkę o prawa kobiet w Indiach: May you be the mother of a hundred sons. Autorka to Dunka, Elisabeth Bumiller. Dedykację napisała jedna z opisywanych w książce kobiet. Wkrótce więcej o tej historii, obiecuję.

Angel from Bodhgaya


Wczoraj z dalekiej Bodhgai, dzielnie transportowana przez Justynę, przyjechała do Warszawy paczka. Dodajmy, że zanim tu dotarła, przeżyła wiele przygód. Latała tanimi idyjskimi liniami lotniczymi, podróżowała pociągami z karaluchami wielkości myszy, przejechała południowe Indie, była w Kerali, na Goa. Paczka od Gautama.
Piękny, wymoszczony błękitnym jedwabiem portfelik z wyhaftowaną cekinami i koralikami mandalą. A w środku kilkanaście nie tylko typical Indian powodów do wzruszeń: figurki Buddy, korale ofiarne, obrazek Buddy w złotych ramkach, wisiorek z literą A. Te korale kiedyś razem oglądaliśmy. A z portfelikiem wiąże się historia: pewnego razu rozpruła mi się torba. Kiedy spytałam, gdzie jest krawiec, który mógłby mi ją zszyć, albo czy ma w domu igłę i nitkę, to zszyję sama, Gautam torbę zabrał i powiedział, że jutro będzie gotowa. Za naprawę zapłacił krawcowi z kieszonkowego. Absolutnie nie chciał zwrotu pieniędzy. Portfelik jest bardzo podobny do tej torby.
W portfeliku jest też kilka przedmiotów potwierdzających trwanie fascynacji Gautama Zachodem. Np. te bransoletki z nadrukiem flagi amerykańskiej. To dla niego ważne przedmioty. Fakt, że nam (są dwie) je daje, to wielki gest i chyba należy go traktować tak, jakby się oddawało komuś jedną z ukochanych książek.
I coś, co zupełnie mnie zbiło z tropu, nie wiem, co mam o tym myśleć: aniołek. Taki, mały, biały, ze skrzydłami, jakiego wiesza się na choince.

Jestem rozanielona.

Shukriya/Thanks

wtorek, 14 października 2008

A house is not a home

Uwaga, wpis dla osób o mocnych nerwach!

Kontynuując wątek mieszkaniowy, który nastręcza ostatnio niektórym wiele problemów (np. w mieszkaniu pokazuje się karaluch, albo właściciel nagle podwyższa czynsz, a ze skrzynki na listy wysypuje się sterta niezapłaconych rachunków), chciałabym pokazać wam to zdjęcie. Nie jest to wcale nędzne lokum w obskurnym hoteliku gdzieś na końcu swiata. Nie jest to też moje warszawskie mieszaknie. To pokój w pensjonacie w Kalkucie, w którym mieszkałyśmy przez 5 dni. Osobliwe miejsce: na czwartym, ostatnim piętrze starej kamienicy, prawie na końcu korytarza, wielkości sześciu metrów kwadratowych. Na szczęście z oknem! (W tej podróży były i takie bez, ale za to z myszami w promocji, które właziły do plecaków i zjadały prażone orzeszki.) Z tego okna widać meczet, a raczej go słychać, kiedy muezin nawołuje do modlitwy. W tym pokoju słychać jeszcze też szuranie, tupanie, skrobanie i stukanie w sufit. Zwłaszcza nocą. Kroki nasilają się po pierwszej w nocy. W okolicach trzeciej budzimy się zwykle, zastanawiając, czy to ludzkie kroki. Nie no, przecież to szczury, albo myszy tam sobie na strychu nocują po prostu. Tak, na pewno.

Jasne stało się wszystko, kiedy pewnego ranka wybrałam się na targ mięsny. Ot tak, żeby pstryknąć kilka zdjęć. Pod dachem przykrywającm ogromną halę, gdzie dzieci dzielą wnętrzności na flaki i na to, co będzie się nadawało do jedzenia, a dorośli odrąbują kozom głowy i upychają chude kurczaki w sznurkowych klatkach, pod samym dachem na prętach i linach podtrzymujących tę starą konstrukcję, w dziurach starych żaluzji, przez które prześwituje słońce, siedzą ptaki. Można było to skojarzyć dawno temu, bo w okolicy ich nie brakuje: wielkie, czarne, przypominające nasze kruki, wrony. Siedzą wysoko i czekają. Co jakiś czas co odważniejszy spada w dół, chwyta w dziób jakiś ochłap i ucieka na zewnątrz budynku, na wolność. Za nim podnosi się kraczące stado.

Nad tym krajobrazem unosi się jeszcze inna chmara. Chmara much oraz innych niezidentyfikowanych owadów. A pomiędzy straganami przemykają szczury, myszy i nawet nie chcę wiedzieć, co jeszcze. Doznania zapachowe pozostawiam waszej wyobraźni.
Oto i ptaki...
...jedzące...
...i kurczaki...
I tak od kwestii mieszkaniowych płynnie przeszliśmy do spraw zwierząt domowych. Owe kruki, wrony z targu nocowały na strychu dokładnie nad naszym demonicznym pokojem. Miło jest mieć jakieś zwierzątko w domu.

poniedziałek, 6 października 2008

Be careful what you ask for...

...cause your lord might make your dreams come true.


I dla tych, co obce języki mają gdzieś, tłumaczenie: Uważajcie, o co prosicie, bo możecie zostać wysłuchani.

W temacie tym przypomina mi się też stara dość piosenka Alanice Morisette, która, ciągle, niestety, bardzo trafnie opisuje to, co mi się w życiu przydarza. Chodzi o ironic.

PS Polskie wróżki są niekompetentne. Należy chodzić tylko do tych w Indiach. Kropka.

piątek, 26 września 2008

Bezdomny ptak/Homeless bird

Siedział na łóżku. Po całym pokoju leżały porozrzucane liście leczniczego drzewa neem*. Hari był bardzo blady, ale sprawiał wrażenie ucieszonego moim przyjściem.
- To dla ciebie - powiedziałam i położyłam kwiat na łóżku. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku panującego w pokoju, ze zdumieniem dojrzałam na ścianach z mułowych cegieł niekończące się szeregi przyszpilonych motyli i innych owadów. Musiało ich być setki, a każdy był inny. Chodziłam od jednego do drugiego i przyglądałam się jasnym kolorom motylich skrzydeł i dziwnym kształtom robaków.
- Skąd je masz? - zapytałam. Z dumą odpowiedział:
- To moja kolekcja. Gromadziłem ją, gdy byłem zdrowy. Odkąd jestem chory, ludzie mi je przynoszą. Znam nazwę każdego z nich. Jeśli znajdziesz jakiegoś motyla i robaka, musisz mi go przynieść.
- Mogłabym przynieść chrabąszcza, chociaż nie lubię ich dotykać. Ale nie chciałabym przypinać motyla do ściany.
- Musisz robić wszystko, co ci każę, bo jesteś moją żoną, a ja nie jestem zdrowy.
- Czy to poważna choroba?
Uniósł jeden z kwiatów i dotknął jego płatków.
- Tak - odpowiedział. Jego głos był ochrypły od kaszlu. Popatrzył na mnie posępnie. - Nie powinni zostawiać mnie samego, mógłbym przecież czegoś potrzebować - świdrował mnie wzrokiem spod długich rzęs. Gdy nic nie odpowiedziałam, dodał: - Słyszałem, jak doktor powiedział, że umrę.
- Nie wierzę ci! - Ale moje serce zaczęło walić w piersiach, bo jednak mu uwierzyłam.
(...) - Chcą mnie zabrać do Waranasi. Uważają, że kąpiel w Gangesie mnie uleczy.


Dodajmy, że bohaterka tej opowieści - Koli ma 13 lat, a Hari, chłopak, którego właśnie poślubiła, faktycznie umiera. Chytra rodzina zdążyła zgarnąć posag dziewczyny przed jego śmiercią. I wtedy zaczyna się koszmar Koli. Ta historia wcale nie dzieje się kiedyś dawno temu, za górami za lasami. Dzieje się teraz, w XXI wieku w Indiach.

* Drzewo Neem (czytaj: nim) - inaczej miodla indyjska - nazywane cudownym drzewem Indii; ekstrakt z jego liści stosuje się w leczeniu infekcji, stanów zapalnych i problemów skórnych.


"Bezdomny ptak"
Gloria Whelan
www.wydawnictwodwiesiostry.pl (Zuzanno Z. - wielkie dzięki za egzemplarz redakcyjny:)

wtorek, 23 września 2008

piątek, 19 września 2008

Absorbed/Pochłonięci



Pochłonięci. Zaangażowani. Zajęci. Zagadani. Zapomnieli się. Świata nie widzą. Nic się nie liczy, poza czasem teraźniejszym. Ważne jest tu i teraz. Sens chwili.

Obie powyższe sytuacje (obie w Bomaju) obserwowałam długo, zrobiłam wiele zdjęć. Ale ich bohaterowie kompletnie nie zwracali na mnie uwagi. Byłam niewidzialna. Zawsze o tym marzyłam!

Holy cow/Jeszcze o krowach

Cężko uwierzyć ludziom z naszej zachodniej kultury, że to głupie bydlę, to cielę, co się gapi na malowane wrota, ta krasula i mućka mogą być święte. A to jest całkiem prosta sprawa. Krowa daje 5 produktów. Są to: mleko, masło, ser, mocz i kał. Hindusi wierzą, że ich spożywanie, czyli rytuał Pańgawaja ma moc oczyszczającą duszę i ciało. Poza tym naukowcy indyjscy udowodnili, że żywa krowa odwdzięcza się człowiekowi możliwością przygotowania 15 tysięcy posiłków, a krowa zarżnięta daje ich zaledwie około stu.
Zabić krowy nie wolno, bo byłoby to wbrew zasadzie ahimsy, czyli niezabijania. Więc stare krowy przeważnie wypuszcza się na ulicę, ale są też dla nich specjalne goramsale, czyli przytułki dla bezdomnych krów. W Indiach istnieją od XII wieku. Dba się tam o krowich pensjonariuszy jak o prawdziwych emerytów. Goramsale utrzymują się ze sprzedaży suszonego gówna krowiego (wykorzystywanego na opał) oraz datków. Mięso martwych krów wyrzuca się na odludzie, tam rozdziobują je sępy. Jedynie skórę zwierząt można sprzedawać.
A co z chorymi zwierzętami? - spytacie. Jest pewien wyrafinowany sposób, by skończyć ich cierpienie. Szczegółów nie pamiętam, ale polega on w wielkim skrócie na tym, że krowy zabijają się wzajemnie, bez udziału człowieka. Krowie-killerowi montuje się na ciele specjalną uprząż, do której przypina się krowę-ofiarę. Krowa-killer przestraszona lub zmotywowana w inny sposób, kopie z całej siły, zabijając przy okazji ofiarę.

Agra
Delhi
A to Benares. I wnętrze najsłynniejszej knajpy dla freaków i travellersów, białych w ogóle. Wokół kręcą się ludzie: "marihuana?, hashish? Good stuff, really cheap!". A prawda jest taka, że do Shiva Cafe zaglądają wszyscy, nawet ci, którzy nie korzystają ze wskazówek biblii travellersów, i nie szukają wcale "cheap stuff". Po prostu nie można tu nie trafić. Choćby z powodu wszędzie widocznych reklam. Na każdym Ghattcie, czyli zejściu do Gangesu, na wymurowanych ścianach reklamuje się Shiva Cafe. A wewnątrz... Kolorowa mozaika białasów, przeważają Anglicy z nieobecnym wzrokiem i zarośnięci Amerykanie w wojskowych marynarkach. Dziewczyny ubrane w miejscowe szmaty. To dość czasem komicznie wygląda: blondynka w sari, z nadgarstkami aż po same łokcie obwieszonymi brzęczącymi bransoletkami, z pierścionkami na palcach u stóp, z setką koralików na szyi. Hinduska choinka.

środa, 17 września 2008

Kolkatta's calling


Eastern dstrict of Kolkatta, near Mother Teresa's House

Wcale nie Kalkuta lecz Jodhpur dziś zadzwonił! 3 razy. Nic nie było słychać. W końcu sms: masz nową wiadomość w poczcie głosowej. Z wiadomości udało się tylko rozszyfrować: "...from Jodhpur. Call me back! Bye, take, care!" Extra, miło, super. Był to numer zastrzeżony.

czwartek, 11 września 2008

Future teller was right/Wróż nie kłamał


And H.B.T.Y! See u.

Indian twin win!/Bliźnięta są trendy

Z powodu niezidentyfikowanych błędów w komputerze i w związku z tym niemożności słuchania radia przez Internet do łask wrócił telewizor. Nie wiem, jakiej jest marki, bo się zatarała, ale rzeczywistość, którą mogę w nim zobaczyć nie jest tak boleśnie wyrazista, jak ta, którą można zobaczyc np. w telewizorze plazmowym. Kolorowym dodajmy. Bo ten telewizor jest czarno-biały. Kotka odgryzła mu antenę, więc działa tylko program pierwszy TVP. W tymże dzisiejszego poranka usłyszałam news, który mnie zainteresował z uwagi na m.in. powiązania z Indiami. Otóż genetycy z WHO wybierają się na badania do wioski Ko-gi-nji na południu Indii (nie pokazuje jej żadna mapa, więc nawet nie powiem wam, w którym stanie jest ta wieś). Dlaczego akurat tam? Kogo obchodzi jakaś wioska południowo-indyjska? Jadą tam dlatego, że rodzi się tu najwięcej na świecie bliźniąt. W 13-tysięcznej wiosce żyje teraz około stu par takich samych, bardzo urodziwych ludzi! Rodzice się cieszą, bo dla Hindusów posiadanie bliźniąt to honor, bo synowie wielkiego boga Słońca Suriji byli właśnie bliźniętami. Problem mają tylko nauczyciele, bo w jednej z prowincjonalnych szkół uczy się 20 par bliźniąt. Ciekawe, czy więcej jest dziewczynek czy chłopców.
W serwisie wypowiedział sie też jakiś hinduski ginekolog, którego wcale nie dziwi fakt, że w ciągu swojej kariery lekarskiej w wiosce zajmującej powierzchnię około dwóch kilometrów kwadratowych, miał już do czynienia z ponad setką przypadków bliźniaczych ciąż.

Hmm. Ja tam się nie znam, ale jest tak: we wsi są same bliźniaki. Prokreacja jest czynnikiem zbliżającym ludzi. Szukać daleko nikomu się nie chce, więc bliźnięta dobierają się w pary z innymi sąsiednimi bliźniętami. To chyba z punktu widzenia genetyki nie jest niczym dziwnym, że rodzice mający bliźniacze rodzeństwo mają bliźniacze dzieci. No ale to już naukowcy z WHO wyjaśnią bardziej naukowo z pewnością.

Ech, fajnie by było mieć takie dwa bobasy za jednym zamachem. Kasting...? Czy ktoś ma może bliźnięta w rodzinie? Tylko żadnego mi tu politykowania;-)

sobota, 23 sierpnia 2008

23: India only/Tylko Indie w GW



Polecam dzisiejsze Wysokie. Jest tam o publicznym macaniu kobiet, i o przedziałach ladies only, o tragicznym losie wdów, o patriarchacie, feministkach i o Froncie Zjednoczonych Kobiet. Zajrzyjcie, a poznacie też taką hinduską Rajkowską i jej fascynacje ciałem i jego wydzielinami.
A historię Francuzów - Carol i Michela - już dawno powinnam wpisać w kalendarz moich prywatnych marzeń w rubrykę "plany". Toteż wpisuję. Na czerwono.

PS Dziś dwudziesty trzeci. Tym, którzy wiedzą, co to znaczy, powiem tylko tyle, że nastąpiło dziś, to co miało nastąpić już dawno. Jeszcze tylko druga część planu, chyba ta trudniejsza (a może wcale nie?), musi zostać wykonana.

wtorek, 19 sierpnia 2008

Ganesha likes milk/Pij mleko będziesz wielki!




Ganesha nadchodzi. Przełom sierpnia i września to jego święto. Niebawem indyjskimi ulicami miast zaczną przechodzić procesje tych, którym Ganesha jest bliski.
Będą rzucać kokosami o ziemię. Z całej siły.
Jeśli kokos się rozbije, następny rok będzie dobry.
Będą pić mleko. Kokosowe, only.
Będą nieść ogień.
Będą sypać kwiaty.
Będzie prawie jak w Boże Ciało.
Czteroręki Ganesha radośnie zamacha słoniową trąbą. Skąd ma tyle rąk, nie wiem (a może ktoś z was, moi drodzy, wie? wiem, że tu jesteście, widzę po rosnącej ilości odwiedzin na stronie, nie wstydźcie się, proszę...), ale wiadomo, dlaczego ma głowę słonia. Otóż, jak mówi legenda, Ganesha urodził się, kiedy jego ojca, wielkiego Siwy, nie było w domu. Wychowywała go żona Siwy, Parwati. Pewnego razu matka poprosiła Ganeshę, by pilnował drzwi w czasie jej kąpieli, kiedy nagle, po długiej nieobecności pojawił się Siwa i chciał się dostać do środka. Młody Ganesha dzielnie bronił wejścia do matki. Rozwścieczony ojciec, nie wiedząc, że to rodzony syn, odrąbał mu za karę głowę. Gdy dowiedział się, co zrobił własnemu dziecku, postanowił naprawić wyrządzoną krzywdę i dać Ganeshy głowę pierwszego napotkanego zwierzęcia. A że był nim słoń, Ganesha ma nos w rozmiarze XXL.

Ganesha, oprócz tego, że jest patronem biznesmenów, ale i złodziei (to taki duchowy odpowiednik Merkurego), to jeszcze zajmuje się cudami. Pewnego ranka, a było to 21 września 1995 roku, w świątyni w New Delhi Ganesha napił się mleka. W tym samym momencie napił się też w świątyniach hinduistycznych m.in. w Nowym Jorku, Australii, Nowej Zelandii, we Włoszech, W Niemczech i Danii. I na Sri Lance. Pił tak przez kilka godzin, niektóre źródła podają, że do południa, inne, że spragniony był przez 72 godziny. A potem przestał. Światowa Rada Hinduistyczna uznała, że kamienne posążki Ganeshy wchłaniające mleko to nic innego jak cud. Sceptycy (np. Discovery Channel i National Geographic) twierdzili (np. w programach tv), że to zwykłe oszustwo, mające na celu zwiększenie sprzedaży mleka, a figury je wchłaniające nie są wykonane z kamienia lecz z różnych łatwo absorbujących płyny materiałów, przypominających jedynie kamień.

Ganesha jest cwaniutki. Nie dość, że spija sobie mleko, to ma jeszcze dwie małżonki o wiele mówiących imionach: Buddhi, czyli inteligencja i Siddhi, czyli sukces.

Chyba go lubię.

A poniżej kilka zdjęc ze święta na jego cześć, w którym miałam przyjemność uczestniczyć dawno, dawno temu, w dzielnicy hinduskiej w Paryżu. Z duchową obecnością i wsparciem pewnego obywatela Sri Lanki.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Indian Independence Day: 15.08

Miłość jest czymś najmocniejszym na świecie, a jednak nie można wyobrazić sobie nic bardziej skromnego.

Mahatma Ghandi (2.10.1869-30.01.1948)



Dzięki niemu dziś świętujemy 62. rocznicę odzyskania niepodległości przez Indie.

Trudno mi napisać wielki, ważny i potrzebny tekst o nim i na jego cześć, nie podejmuję się. A na pewno nie dzisiaj, nie w tym stanie ducha i umysłu. Dlatego podzielę się z wami tylko kilkoma drobnostkami z jego życia codziennego:
Od 36 roku życia żył w celibacie, mimo że miał żonę.
Raz w tygodniu praktykował "dzień milczenia".
Był wegetarianinem, oczywiście.
Kiedy miał lat 37 przestał czytać gazety, bo uważał, że wprowadzają one zbyt duży haos w jego umyśle. Do lektury prasy powrócił po ponad trzech latach.
Kiedy wrócił z Afryki, gdzie pracował jako adwokat, zdjął na zawsze europejskie ubranie, uznając je za rażący przejaw luksusu i bogactwa. Sam tkał material na ubrania, zachęcał też do tego innych Hindusów.

Polecam bardzo ten film z Benem Kingsleyem w roli Gandhiego.

A tu usłyszycie jego prawdziwy głos.

Włosi pożyczyli sobie jego wizerunek do reklamy. Ciekawe, czy też mówiłby o miłości, gdyby się o tym dowiedział. Pewnie tak.


PS Nie sądzilam, że będe tutaj zachęcać do odwiedzenia tej przeklętej galerii, w której nie ma obrazów, rzeźb, ani nawet sztuki nowoczesnej. Ale, tak, tak, zachęcam do odwiedzenia Złotych Tarasów. W sobotę, 16 sierpnia od godz. 16. Festiwal Indyjski Vande Mataram. Przyjdźcie, bądźcie, patrzcie, słuchajcie narodowej pieśni hinduskiej Vande Mataram i tańczcie.
Namaste

niedziela, 10 sierpnia 2008

Happy Monday!/Jedziemy do pracy!


Mumbai

Say "NO" to Internet Ekshibitionism!

Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego w słowa. Julian Tuwim (1894-1953)

Ten wielki i ważny cytat zmusza do zastanowienia się nad pisaniem. A dokładniej nad blogowaniem. No bo czym jest to blogowanie? Niektórzy twierdzą, że blogi są głupie, ale i tak piszą. Rzecz w tym, że wznoszą się na nieosiągalne dla innych poziomy cynizmu, co bywa śmieszne. Jednak psychiatrzy poczucia humoru nie mają i uważają, że blogowanie to terapia, więc radzą: piszcie, ale nie wszystko! I uważajcie na nieprzychylne komentarze, bo one mogą narobić wiele szkody waszemu ego. (Toteż u mnie włączone jest moderowane komentarzy. Ale ontheotherhand to przecież tak, jakbym rozmawiała z kimś i nie akceptowała argumentów, które mi się nie spodobają. Despotyzm blogowy. OK, wyłączę to moderowanie.) Z kolei psychologowie się martwią, bo żyjemy w blogu, dzięki niemu, dla niego.
A gdybyście nie wiedzieli, to wam powiem: najwięcej na świecie blogują zadufani w sobie ale wciąż my beloved Francuzi. Piszą, jakżeby inaczej, o sobie.

Może nie przypuszczalibyście, ale bloggerki i boggersi w Indiach też mają się dobrze. Tu jest dowód.

Kalkuta, bardzo ważny pracownik w pewnej bardzo ważnej organizacji pozarządowej. A może by tak powrócić do długopisów?

środa, 6 sierpnia 2008

Let's talk/Rozmawiajmy

Agra. Tym zdjęciem chciałabym nawiązać do poprzedniego wpisu. I dodać, że ta dzisiejsza, delikatna niechęć do blogów pewnie wynika stąd, że jestem starej daty.

Try to change this blog subject/Próba zmiany tematu

Miałam przeformułować tego bloga. Przestać pisać o Indiach. No bo ile można? Wyczerpanie tematu powinno nastąpić. Ani już tam nie jestem, ani nie planuję być w najbliższym czasie. Ale pisze Sanjay z Bodhgai. Że pada deszcz, monsun jest wyjątkowo obfity, więc z lekarstwami do wioski jeżdżą na motorach w pelerynach przeciwdeszczowych. W zeszłym tygodniu pojechali bez leków bo skończyły się pieniądze. Na szczęście na konto ktoś (zaprzyjaźniony biały) wpłacł 200 dolarów.
Pisze też Justyna, jest w Jaipurze, właśnie wróciła z Jodhpuru. Miasto pokazywał jej oczywiście przemiły Ram.

Z Kalkuty pisze Bip. Czy nie mogłabym mu w Polsce załatwić pracy? W branży IT? A właściwie to mogę też zostać ogrodnikiem w twoim ogrodzie. Dobra, ale nie mam ogrodu. Jeszcze.
A ten jeden list, na który bardzo bardzo czekam, nie przychodzi. Nie wiem, czy przyjdzie.
Tak więc, póki co, chociaż chcę, nie mogę za bardzo zmienić tematu tego bloga. Mogę tylko pozwolić sobie na pewne dygresje, które i tak na koniec pewnie okażą się związane z Indiami. Ale nie liczcie na to, że poddam się ogólnemu trendowi dającemu się zauważyć u bloggerów i będą to emodygresje (Uwaga, dowcip: Wiecie jak zdjąć emo z drzewa? Odciąć sznurek.). No bo, z całym szacunkiem, ale to dla mnie trochę jest dziwne: zamiast gadać ze sobą, to się ludzie wywnętrzniają przed ekranem komputera i przeżywają te różne stany ekscytacji, wiedząc, że właśnie ktoś, gdzieś to czyta (a może ONA? albo... ON?!). A ten ktoś, gdzieś to czyta, i faktycznie jak licealistka z wypiekami na twarzy czuje, że podgląda, że włazi w czyjeś życie, że gapi się w ekran, jak przez judasza w drzwiach, że jest szpiegiem, big brotherem. I zastanawia się, czy ma to, co czyta, traktować już osobiście, czy jest tylko przewrażlwiony. A potem spotykają się i się okazuje, że real to zupełnie inna historia.

Tak. Będzie tu więc t y l k o o Indiach.

Muzeum Indii, Kalkuta


PS Ma być nie-emo, więc napiszę to tak: Pewnej dziewczyny ostatnio przez chwilę tu nie było. Widziała światełko w tunelu i ma teraz drugie, lepsze życie. Tak, trzeba zakupić kask rowerowy. Tylko, że, hmm, gdzie znaleźć kask, który będzie pasował do mojego oldskoolowego roweru?!

niedziela, 3 sierpnia 2008

My Personal Ad/Reklama osobista

Każdy może! Ty też! Naprawdę! To jest bardzo miłe i poprawia nastrój. W dodatku za darmo! A po wszystkim poczujesz się wypoczęty i zrelaksowany, twoje emocje opadną, harmonia ogarnie twe ciało i ducha. Idee się ucieleśnią, poczujesz, że znowu masz kręgosłup moralny i że "stymuluje cię kosmos"*. I zachce ci się nawet powiedzieć "dzień dobry" tej sąsiadce, co się nigdy nie odzywa, a jak już coś powie, to jest to (w windzie): "ojezucotosięterazporobiłopaniepsyciaglewtejwindzieszczajom". Albo zmobilizujesz się i pójdziesz do tej galerii po drugiej stronie rzeki, do której wybierasz się od miesiąca i jakoś nie możesz dojść. Poczujesz skrzydła i wyślesz w końcu tego esemesa albo napiszesz mejla. Pojedziesz na Marysin. A może i na Żoliborz. Rzucisz palenie i picie. A może nawet, kto wie, ugotujesz obiad. Kto wie, do czego jeszcze będziesz zdolny po.

I nie chodzi tu wcale o sex. Choć i w tym zakresie bardzo pomocna jest YOGA.


Pamiętajcie: w każdą niedzielę sierpnia w Warszawie, Krakowie, Sopocie, Łodzi, Toruniu i Wrocławiu. Startujemy o 10.30. Seeya.


* Cytat z "Barbary Radziwiłłówny z Jaworzna-Szczakowej" Michała Witkowskiego. Piękny miałam dzień, kiedy to przeczytałam rano, jadąc autobusem do pracy.

środa, 30 lipca 2008

Which village you are, my brother?/Z jakiej wioski jesteś, bracie?

To pytanie zadał widocznemu na poniższym zdjęciu na pierwszym planie Mike'owi ten człowiek w szaliku widoczny na zdjęciu na planie drugim. A było to w marcu na dworcu w Patnie. Po najtańszej kolacji, jaką zjedliśmy w Indiach (10 Rupees), czekaliśmy na pociąg do New Jaipalguri, skąd mieliśmy dostać się do Darjeeling.
Do Patny rzadko przyjeżdżają biali. Chyba dlatego pan w szaliku był podekscytoway patrząc na takich dziwnych ludzi. Uśmiechał się. Mike zdjął buty, wyjął książkę (coś Johna Grishama). Hindus też zdjął klapki i usiadł tak, jak Mike. Zaglądał mu przez ramię do książki, w końcu nie wytrzymał i poprosił: Can I look? Yes, yes! Wziął z namaszczeniem książkę i, przyrzekam, tak było: odwrócił ją do góry nogami i kartkował, tak, jakby czytał. No a potem to już tylko padło to pytanie: Z której wioski jesteś, bracie?
Piękne.

Ale, ale - kim jest Mike? To taki chłopak z USA, spod Nowego Jorku dokładniej. Jechał z nami autobusem z Bodhgai. Mike ma kilku (ilu, Ed, pamiętasz?) braci. Wszyscy są malarzami pokojowymi, prowadzą rodzinny biznes. Na wizytówce firmowej jest takie zdjęcie: bracia mają długie włosy i brody, uśmiechają się. Coś tam & synowie company. Rodzice Mike'a to dawni hippisi. Nie posyłali swoich dzieci do szkoły, lecz praktykowali home-school. Na wiele różnych pytań dotyczących wiedzy ogólnej Mike odpowiada więc: "I don't know, you know, I didn't go to school...". Jak to?! - pytają wtedy wszyscy. Mike tłumaczy swoje "braki w wykształceniu" (to jego słowa) tym, że rodzice byli leniwi i często lekcje po prostu się nie odbywały.
Skarpetki Mike'a są nie do pary. A kiedy się zużywają, kupuje nowe, zakłada, a stare wyrzuca.

Mike przykłada do powiek ciepłe, mokre torebki herbaty - to mu dobrze robi.

Mike kupuje chipsy i coca-colę. Jest nieśmiały. Mike też dużo milczy (ale o tym Edek może powiedzieć coś więcej). Kiedy się denerwuje, cichutko pogwizduje. Acha, gra na jakimś instrumencie... Na perkusji?

wtorek, 29 lipca 2008

Pop cultural set for girl and boy/Zestaw popkulturalny dla dziewczyny i chłopaka

Zestaw zmieścił się bąbelkowej kopercie A4: kilka płyt z muzyką pop (w tym "The confession Tour" Madonny na dwóch krążkach), cztery naszyjniki i cztery bransoletki na nogę (obowiązkowa biżuteria każdej hinduskiej kobiety), kosmetyczka w kolorze magenty [czytaj: madżęty], wisiorek w kształcie serca na niebieskiej wstążce
i elektroniczny zegarek-breloczek w kształcie kwiata. Justyna obiecała dołożyć jeszcze plakat z jakąś blondwłosą gwiazdą płci żeńskiej. Taką, która dobrze będzie wyglądała na ścianie nad łóżkiem chłopaka. Doda...? Tak, ona byłaby, niestety, przykładem tego, co lubimy w Polsce (choć niektórzy uważają ją za feministkę). W pewnych kręgach, oczywiście. Ale nie. Nie, nie, nie. Ona jest taka wyzywająca i na pewno pan Yadav nie pozwoli zawiesić jej na ścianie... Nad łóżkiem Gautama! Tak, właśnie tam. Bo Justyna poleciała dziś do Delhi. Spotka się tam z jego bratem Sanjayem, a potem, za jakiś tydzień, po cudach
w Agrze i po Shiva Cafe w Benares odwiedzi naszą ulubioną rodzinę.
I zamieszka w tym samym pokoju, w którym spałyśmy na drewnianych pryczach, i pozna Baby, która ją zagada i oczaruje, zawstydzi się odrobinę pod bacznym spojrzeniem pani mamy Yadav, rano zje chiapatti i pójdzie z Gautamem zobaczyć drzewo Buddy. Ale jej zazdroszczę.
Gautam otworzy kopertę i wyjmie z niej kilka obiecanych, wydrukowanych (!) fotek. Zobaczy też to zdjęcie. Tak bardzo, bardzo chciał je mieć. A jak się czegoś bardzo, bardzo chce, to się w końcu to dostaje.



PS Och, ale świnia ze mnie: muszę mu odpisać na tego esemesa z maja.

PS 2 Blogerka ze mnie też kiepska, okej, przyznaję. Ale dodanie u Ewy zobowiązuje, więc obiecuję poprawę. A także drobne przeformułowanie tematu. Coming soon!