niedziela, 30 marca 2008

O zachowaniach stadnych Hindusów

Czyli: jak rozpoznać, gdzie jesteś w Indiach?
1: Dwóch kolesi bije się między sobą. Podchodzi trzeci, za chwilę czwarty i razem zaczynają się sprzeczać, kto ma rację. Jesteś w Kalkucie.
2: Dwóch kolesi bije się między sobą. Podchodzi trzeci, spogląda i odchodzi.
To jest Mumbaj. Każdy zajęty jest swoimi sprawami.
3: Dwóch kolesi bije się między sobą. Podchodzi trzeci i stara się ich rozdzielić. Dwóch do tej pory bijących się ze sobą, przestaje i po chwili leją trzeciego.
Witamy w Delhi.
4: Dwóch kolesi bije się między sobą. Zbiera się tłum gapiów. Podchodzi trzeci i otwiera sklep z herbatą. To Ahmedabad.
5: Dwóch kolesi bije się między sobą. Podchodzi trzeci i rozpoczyna pisanie programu komputerowgo, aby zapobiec walce. Niestety, bijatyka nie kończy się, bo w oprogramowaniu jest błąd. To mogło zdarzyć się tylko w Bangalore.
6: Dwóch kolesi bije się między sobą. Podchodzi trzeci koleś i mówi, ze AMMA [hinduska guru] nie lubi ich bezsensownej walki. Kolesie szybko godzą się ze sobą. Jesteś w Chennai.
7: Dwóch kolesi bije się między sobą. Po chwili przestają i wyciągają komórki dzowniąc do znajomych. Po chwili pięćdziesiąt chlopa leje się po mordach. Jesteś w Punjab!
8: Dwóch kolesi bije się między sobą. Podchodzi trzeci koleś ze zgrzewką browarów. Wszyscy siadaja razem i zaczynają pić i wyzywać się nawzajem, po czym wracają do domów jako przyjaciele. Tak. Jesteś w Goa.
9: Dwóch kolesi bije się między sobą. Podchodzi trzeci koleś i rozwiązuje ich problem z pomocą innych przechodniów. Jesteś w Sercu Indii, Madhya Pradesh.
10: Dwóch kolesi bije się między sobą. Z pobliskiego domu wychodzi trzeci koleś i mówi: "Nie walcie się pod moim domem. Idźcie pozabijać się gdzie indziej". To na pewno jest Pune.

E-mail z taką treścią krąży w sieci, rozsyłany przez Hindusów. To się nazywa dystans do siebie, czy coś... Polecam też: www.mojeindie.com.pl

Tea & rice/Herbata i ryż

Darjeeling, West Bengal

Somwhere near New Jaipalguri and Nepal border, West Bengal

Pewnie wszyscy wszystko wiedzą, ale dla porządku parę nudnych ciekawostek:
* Ryż indyjski to basmati.
* Uprawy ryżu zajmują 21 proc. powierzchni kuli ziemskiej.
* Indie są na drugim miejscu na świecie (na pierwszym są Chiny) pod względem zbiorów ryżu.
* Ryż zbiera się w okresie kharif - od kwietnia do października. W klimacie monsunowym, gdzie temperatura przekracza 35 stopni Celsjusza, plony udaje się zebrać nawet trzy razy do roku.
* 100 gram ryżu ma 135 kalorii.
* Codziennie 200 milionów Hindusów nie ma pieniędzy na miskę ryżu.

* Indie to największy na świecie eksporter herbaty.
* Im wyżej położona plantacja, tym liście herbaty są czystsze i bardziej aromatyczne. Dlatego herbata z Darjeeling uważana jest za najlepszą na świecie.
* W Indiach pije się herbatę z mlekiem. Taka słodka ciaj masala jest dla niedożywionych ludzi znakomitym, tanim środkiem odżywczym.

(www.encyklopedia.pwn.pl)

piątek, 28 marca 2008

Family/Rodzina


Matharapur, Bihar

Bodhgaya, Bihar

Thar, Rajasthan

Jaisalmer, Rajasthan

Agra, Uttar Pradesh

Sikandra, Uttar Pradesh

wtorek, 25 marca 2008

Tribute to... Part 2.

Tym razem wyrazy wdzięczności dla Gautama (16 lat) i jego siostry (19 lat) o zupełnie nie hinduskim imieniu Baby [czytaj: Bejbi]. Cudowne dzieci uroczych rodziców: rezolutnej, dbającej o ciepło domowego klepiska mamy, przediębiorczego, wąsatego tatusia, który prowadzi sklep z nie byle jakimi (i nie tanimi) pamiątkami w najlepszej lokalizacji w mieście, na przeciwko wejścia do świątyni Mahabodhi Temple. Miejsce jest o tyle trafione, że obok sklepu pana Yadava przejść musi niemal każdy pielgrzym, który chce dotknąć drzewa, na którym Buddha doznał olśnienia. A chcą wszyscy, którzy tu przyjeżdżają.
Poznaliśmy tę niesamowitą 7-osobową rodzinę dzięki Sanjayowi, ich bratu, który uczy się w Delhi. Sanyaj zgłebia język chiński. Chce w przyszłości robić biznesy z Chińczykami. Jego rodzina w Bodhgai mieszka w domu z siedmioma pokojami, dwiema łazienkami, ogromnym tarasem na dachu i zieloną, żywą papużką w klatce stojącą obok pompy w holu z kamienną podłogą. Przez 5 nocy spałyśmy w pokoju gościnnym. Warunki, jak przystało na miasto, do którego pielgrzymują mnisi: dwa zakratowane okna z drewnianymi okiennicami, kamienna podłoga, dwa łóżka, czyli zbite z desek ramy. Maleńka poduszka, żadnych materacy ani szaf. Nocą boleśnie dał się odczuć brak moskitier w oknach. Trochę pomagało kadzidełko, w które każdego wieczora zaopatrywał nas Gautam. Chłopak za dnia jest raczej spokojny. Ożywia się wieczorami. Wypytuje o Polskę: czy ciepło, jakie mamy filmy akcji, czy jada się u nas hamburgery. Przynosi swój notes, w którym na dwóch ostatnich stronach jest mapa świata. Szukamy Polski, żeby mu pokazać, gdzie to. Nie ma. Na mapie notesu wydrukowanego w Indiach nie ma zaznaczonego naszego kraju! Nie wymagamy wiele, nie tam od razu, żeby było napisane "Poland". Ale żeby chociaż granice zaznaczyli, albo kolorem odróżnili powierzchnię. Nic.

Baby za to kipi energią cały czas. Ta dziewczyna to po prostu wulkan. Śmieją jej się oczy, ma tysiąc pomysłów na minutę, wyrzuca z siebie strzępki niegramatycznie zbudowanych zdań, przekręca słówka angielskie - Baby już trochę zapomniała, jak się mówi. Trzy lata temu zdała swoje egzaminy i od tamtej pory siedzi w kuchni. Oczywiście, że chciałaby pojechać do Delhi, uczyć się dalej. Ale pieniędzy starczy na razie tylko dla Gautama: "To przecież chłopak jest!".

Dzień Gautama: Wstaje o 7.00. Wypija szklankę mleka. Nauka do 10.00.: matematyka. To koniec lutego, więc właśnie przygotowuje się do egzaminów końcowych w podstawówce. O godz. 10.30 przynosi nam śniadanie do pokoju, codziennie taki sam zestaw: ciapatti i kilka placuszków roti. (Jedno śniadanie mnie ominęło, bo zaczynaliśmy medytacje o świcie.) Potem wałęsa się po mieście z kolegami. Od 13.00 do 16.00 nauka - hindi, historia, angielski, chemia. W ciągu tych trzech godzin dostaje kilka sms-ów, odbiera kilka telefonów. Koledzy wyciągają go na miasto, nie wszyscy zdają egzaminy. Przerwa na jedzenie. Gautam zamierza po egzaminach przeprowadzić się do Delhi, do brata. Ale najbardziej na świecie chciałby pojechać do Nowego Jorku. I poznać Shakirę. Wie doskonale, kim jest Arnold Shwarzenegger, ma wszystkie filmy "Rambo". Uwielbia Amerykę. Na imprezę u zaprzyjaźnionych Belgów ubrał się, jakby po prostu urodził się na przedmieściach Nowego Jorku: adidasy, szerokie spodnie, kolorowa bluza z kapturem i wielkim napisem, a na szyi blachy w stylistyce Snoop Dog'a, albo prędzej znane mu z filmu "Top Gun". Pierwszy raz w życiu jadł wtedy prawdziwe frytki, widział je wcześniej na filmach.
"Muszę sie uczyć, lubię nawet. Tata mówi, że mężczyzna musi mieć wykształcenie. Żeby mieć pozycję. I wyżywić rodzinę." Da pieniądze na wyjazd i szkołę w Delhi.

Dzień Baby: Baby wstaje o 6.00. Razem z mamą idzie na zakupy warzywne. Potem budzą się dwie młodsze siostry i razem z nimi kobiety:
- przygotowują śniadanie dla całej rodziny,
- robią pranie,
- zamiatają wszystkie pokoje,
- myją podłogę w holu,
- sprzątają łazienki,
- gotują obiad i kolację.
Właściwie po powrocie z porannych zakupów Baby nie wychodzi z kuchni. W większości rodzajów ciapatti podstawą są ziemniaki, Baby obiera więc przez prawie cały dzień kartofle. Kroi je, przyprawia, gotuje, obsmaża. W międzyczasie młodsze siostry robią ciasto na placuszki roti (smakują jak suche naleśniki, nimi nabiera się ręką ciapatti), albo puri - złociste, jakby napompowane powietrzem cieniutkie racuchy. Od rana do wieczora z kuchni dochodzą odgłosy smażenia. Włosy Baby pachną spalenizną i szafranem.

Musiałam czekać 15 minut, aż Baby przygotuje się do zdjęcia. Umyła twarz, pomalowała oczy. Podniszczone, dziurawe na przodzie fioletowe sari zmieniła na to najlepsze, zdobione cekinami i srebrną nitką, założyła opaskę na włosy i wyjściowe okulary.
Do Polski, oczywiście, bardzo by chciała przyjechać. Razem z Gautamem: "Albo, nie! Zabierzcie go ze sobą, a ja przyjadę później! Ja nie mam jeszcze paszportu."

Everything is possible in India.















W Indiach wszystko jest możliwe.

czwartek, 20 marca 2008

Spotkanie

Nie dość, że ironia, to jeszcze złośliwa. Pojechałam się uduchawiać, oczyszczać, czy też ładować jak to niektórzy określili. Etc. A tu mnisi okazali się zboczeńcami, większość organizacji pozarządowych (nie wszystkie!) działa na zasadach takich samych, jak na całym świecie (czyli piszą podania o granty do różnych międzynarodowych instytucji, a biedni i potrzebujący tyle z tego później widzieli), a Hindusi to mili i ładni ale jednak wąsaci, brudni i wredni kłamcy (nie wszyscy!).

Ojej, no bez przesady. Taka generalizacja. Oczywiście, więcej dobrego niż złego się nam przydarzyło. Ale tym razem nie będziemy się skupiać na ciemnej stronie mocy. Tym razem powiemy wam tylko, co się zdarzyło w drodze powrotnej na lotnisku w Helsinkach. Zdarzenie to tyleż miłe, co ironiczne jest. A lotnisko o tyle mroczne i magiczne, że duże i zimne, i wrażenie się ma, jakby wiatr tam gwizdał, dając przedsmak tego, co nas czekać może poza gmachem lotniska w kraju, w którym ciągle jest zmierzch i z którego pochodzi św. Mikołaj. Ale lotnisko ma za to jeden dobrze zaopatrzony w książki kiosk, w ktorym np. wszystkie pozycje Doris Lessing nabyć można. (O zakupionych pozycjach chyba będzie jeszcze kiedyś mowa).
W każdym razie na tym lotnisku, w drodze powrotnej z mniej lub bardziej udanego uduchawiania się w Indiach, spotykamy pewną Panią. A raczej - dla ścisłości - Pani owa samoistnie przysiada się do naszego stolika w kawiarni. Ta Pani to od pewnego czasu moja guru. Od Niej wiele się zaczęło. Nieco nawiedzona (sama tak o sobie powiedziała, więc się nie obrazi za to określenie), ale bardzo, bardzo mądra kobieta. Ciepła, rozsądna, stanowcza. Od prawie 30 lat pracuje w tym samym medium, i to publicznym. Pani owa (na razie nie zdradzimy personaliów) właśnie wraca ze swojego piątego pobytu w Indiach. Tym razem spędziła dwa tygodnie praktykując f a s t i n g. To taki detox, głodówka, oczyszczenie duszy i ciała, po którym "wyrzuca się wszystkie nieczystości ze środka, widzi się wszystko w sobie i można ze sobą naprawdę gadać". No właśnie, bo podczas fastingu nie można z nikim innym gadać. Siedzi się w zamknięciu, od czasu do czasu spaceruje, a konsumować można tylko wodę. Eksperyment odbywa się pod czujnym okiem nauczyciela medytacji i lekarza. Odniosłyśmy jednak wrażenie, że Pani była nieco blada. Ale bardzo promienna.

Grażyna (tak chciała, by się do niej zwracać, ale z powodu obdarzania jej osoby kultem i z powodu różnicy wieku jednak, jakoś nie mogłam pozbyć się tego "pani") znana jest w Polsce z tego, że w niedzielne noce rozwiązuje emocjonalne problemy znacznej części słuchaczy pewnego radia. Z wykształcenia jest polonistką, więc kiedy mówi, to miód na uszy. Hobbystycznie biega sobie także po rozżarzonych węgielkach, co ma miejsce w polskich gorach, w Szklarskiej Porębie (już pewnie wszyscy wiedzą, o kogo chodzi...). Nie jada mięsa, ćwiczy jogę, ma dwie córki. I męża.

No dobrze. Ten program to program trzeci, audycja nazywa się DOBRONOCKA, a ta Pani to Grażyna Dobroń we własnej osobie. Zawsze myślałam, że ma długie, rude i kręcone włosy, nie wiem dlaczego. A to drobna, filigranowa blondynka jest.
Pani Grażyna nie dość że bardzo umiliła nam oczekiwanie na samolot, to jeszcze uduchowiła i oświeciła nas w ciągu niecałych trzech godzin. Z rękawa sypnęła radami ciocia dobra rada, zapodała adres sklepu w stolicy, w którym można kupić hinduskie kosmetyki naturalne Himalaya (tak, to jest reklama), które właśnie wiozłam w plecaku. W notesie musiałam zapisać też kilka niezawodnych przepisów i adresów stron internetowych... Powiedziała jeszcze coś. Coś, czego tutaj napisać nie mogę. Tak, warto było pojechać do Indii, żeby spotkać na lotnisku tę Panią.


















Zdjęcie bez związku z tekstem. A może i w związku.

środa, 19 marca 2008

Holy cow

















Polecamy takze:

Operacje na włosach/Hair work

Farbowanie na czarno














To nic takiego, to tylko jakies drobne żyjątka.

Tribute to... Part 1.

No dobrze. Powiedzmy to w końcu otwarcie: w r ó c i ł a m.
Ale nie mogę przestać pisać tego bloga. Katharsis trwa.

Chciałabym podziekować kilku osobom za przyczynienie sie do magii tego wyjazdu. Słowa, słowa, słowa. W takich sytuacjach odpowiednich brak, więc oto podziekowania obrazowe:)

Zacznijmy od new friends from India:


Ramniwas z Jodhpuru. To ten w biało-niebieskiej koszuli, z kubkiem herbaty. Dzięki niemu świat obejrzałyśmy z perspektywy motoru. Dwie białe kobiety plus Hindus, bez kasków. Policjanci pukali się w głowę i kazali się zatrzymać. Ramniwas mówił wtedy z dumą, że jesteśmy gośćmi Kirin. A Kirin to taka pani, co mieszka w rezydencji pilnowanej przez żołnierzy i zarządza połową Rajasthanu. Fajna babka, malarka. Musi tylko trochę popracować nad sposobem traktowania swoich służących. Zwłaszcza tego uroczego, nieśmiałego dziadka z wąsami.
To jeden z obrazów Kirin:








MAFIA MAN. Człowiek w szaliczku. King Tinku. Człowiek legenda. Człowiek, który ma "otwarte serce". Człowiek, który podróżuje ze swoim portfelem. Człowiek, który doprowadził nas do łez. Człowiek, który swoim urokiem osobistym i opowieściami o praktykach w aśramie w PUNIE sprawi, że dobrowolnie zapłacisz 4 razy wyższą niż w każdym innym sklepie z przyprawami cenę za 100-gramową paczuszkę kardamonu. Człowiek, który udowadnia, że widział Taj Mahal. Mafia Man. Koniecznie go poznajcie, jesli kiedykolwiek będziecie w Jodhpurze. Oto adres: C-1, Paota "B" Road, Jodhpur.

niedziela, 16 marca 2008

Rikshaw Man



Kalkuta to jedyne miasto W Indiach, gdzie do riksz zaprzegaja sie ludzie.

Doktor Khan


KLINIKA NA MOTORZE

W każdą niedzielę pod aptekę doktora Khana podjeżdża motor. Dziś, wyjątkowo, maszyny są dwie: jedna należy do aptekarza Avijita i pielęgniarza Gautama, drugi motor został pożyczony specjalnie dla nas, białych kobiet z Polski. Jego kierowcą jest Sanjay Kumar, student fizjoterapii na Uniwersytecie w Bodhgai (prowadzi w mieście jedyny gabient masażu). Chłopak jest dobrze wychowany, ma czystą koszulę (co jest rzadkością w Indiach), ciepłe oczy i delikatne ręce, a zza dużych butów wychodzi mu pięta z dziurą w skarpetce.

Doktor Khan z wyglądu też jest typowym Hindusem: niski i krępy, ma wąsy. Powagi i srogości dodają mu okulary. Spogląda podejrzliwie zza zakurzonego stołu z fiolkami i papierami: - Zdjęcie? A po co to pani? Zrobi pani lepsze zdjęcia tam, gdzie jedziemy - w aptece robi się cicho, kto by się tam sprzeciwiał, przecież doktor, wie, co mówi. Ze stołu zgarnia do wzorzystej, szmacianej torby kilka foliowych opakowań z maleńkimi, białymi kuleczkami (później okazuje się, że to leki homeopatyczne), suchy gips, bandaże i opatrunki, delikatnie wkłada słuchawki i aparat do mierzenia ciśnienia. Jesteśmy jeszcze w Bodhgai, Buddha doznał tu olśnienia. Dlatego dziś to mekka buddystów. Miasto żyje z turystów i nie różni się niczym od innych miejsc kultu religijnego: podekscytowanie pielgrzymów i podniosła atmosfera świątyń miesza się tu z zapachami unoszącymi się nad budkami z jedzeniem, buddyjskimi dewocjonaliami i koralikami.

Jedziemy do Matharapur, wioski położonej około 50 km na zachód od Bodhgai. To ciągle Bihar, najbiedniejszy stan w Indiach. Mimo, że tutejsza ziemia należy do jednych z najżyźniejszych w Indiach, Bihar często nawiedzają susze.
W wiosce mieszka około 5 tys. ludzi, w promieniu 20 km - 500 tys. Co niedzielę Sanjay, pielęgniarz i doktor Khan przyjmują około 300 pacjentów z Matharapur i okolic. Po pięciu godzinach muszą wyjechać z wioski. Drogi są nieoświetlone, niebezpieczne. - Nocą na samochody napadają bandyci, musimy zdążyc przed zachodem słońca - ostrzega Kumar.

Tu nie ma wstydu
Klinika to niewielki, odrapany budynek. Tłum ludzi. Sanjay zdejmuje kłódki z drzwi, doktor Khan staje za zakratowanym oknem. Trzeba pokazać receptę, powiedzieć, co boli. Tu nie ma wstydu, tajemic, zamkniętych drzwi gabinetu. Każdy wie, na co choruje sąsiad. Doktor dopisuje nowe leki, tłumaczy, jak brać. Pacjent musi zalecenia powtórzyć, bo nie przeczyta ich później - nie umie czytać.

Pod ścianą stoi wielka szafa zamykana na kłódkę. Pielęgniarz wyjmuje z niej buteleczki i ustawia na drewnianej ławie. Obok za stołem siedzi doktor i przyjmuje pacjentów. Po badaniu odsyła z receptą do pielęgniarza, który daje leki na cały tydzień. Większość pacjentów dostaje też fiolkę z białymi kuleczkami, do której pielęgniarz zakrapla przepisany przez doktora płynny lek. Niektóre leki pacjenci muszą przyjąć na miejscu. Tak jest bezpieczniej, bo w domu zapominają lub mogą pomylić dawkę.

Kobiety przyglądają się nam, kiedy nakładamy białe kuleczki do małych plastikowych fiolek, chcą dotknąć naszych włosów, uśmiechają się, kiedy pokazujemy im w aparatach, jak wyszły na zdjęciach. W kolejce do okienka oprócz nich czekają dzieci i starcy. Nie ma mężczyzn w średnim wieku. Niektóre trochę się jednak wstydzą. Doktor Khan mówi, że najczęstsze schorzenia tutejszych kobiet to infekcje narządów rozrodczych. Nie używają podpasek, bo w wioskowych sklepikach nie można ich kupić, a jeśli już są, to bardzo drogie. I jeśli uda im się je kupić, to sprzedawca ukradkiem pakuje je gdzieś pod ladą w czarną torbę, żeby nikt nie widział. Duża część kobiet w ogóle nie wie, że zamiast starych szmat powinny używać podpasek higienicznych.

Plaga polio
Prawdziwą plagą wiosek jest polio. Przed chorobą chroni szczepionka podana w okresie niemowlęcym, jednak rząd Biharu jej nie zapewnia. Częściowo szczepienia dofinansowuje WHO, ale nie starcza dla wszystkich. Polio (inaczej też: choroba Heinego-Medina) atakuje u dzieci rdzeń kręgowy i powoduje m.in. zanik mięśni kończyn dolnych. Powykrzywiane nogi utrudniają lub całkiem uniemożliwiają chodzenie. Na kolanach i kostkach tworzą się gule, które trzeba rozmasowywać. Sanjay pokazuje matkom, jak naciskać nogę dziecka: - To próba poprawienia jakości życia. Masażem można sprawić, by zniekształcone mięśnie wróciły na właściwe miejsce. Lepszy, ale droższy jest gips, który trzeba często zmieniać.

Na drewnianej ławie siada chłopiec. Sanjay piłuje mu stary gips, tak, by powstała szpara w zgięciu, gdzie stopa łączy się z nogą. W nią wpycha tyle opatrunku (kiedy go brakuje wpycha szmaty), żeby zapełnić otwór i zmienić ułożenie stopy, tak, żeby przypominało kąt prosty. Teraz nadajemy stopie nowy kształt: przez 10 minut Sanjay dociska nogę chłopca od strony uda, ja zginam stopę. Gips trzeba zmieniać co tydzień lub dwa, czasem przez pół roku. Nie ma gwarancji, że chłopiec będzie chodził bez kul. Ale jest szansa, że nogi będą wyglądały normalnie i zniką gule.

Gips zmienialiśmy chłopcu pod koniec lutego. Kilka dni temu Sanjay napisał e-maila, że gips zdjęli i chłopak chodzi bez kul. A więc to możliwe. Napisał też, że odmalowali ściany kliniki, na biało. Zaczął się bardzo gorący okres w Indiach. Temperatura dochodzi do 45 stopni, niedługo zaczną padać deszcze. Ludzie nie wychodzą z cienia, jeśi nie muszą. Dlatego w ostatnią niedzielę przyszło tylko 100 osób. Napisał też, że chce kupić drugi motor. Ma już 20 tys. Rupii, potrzebuje jeszcze 25 tysięcy. - Nie znasz kogoś, kto chciałby nam pomóc?

Biblia ostrzega
Przed lipnymi organizacjami działającymi w Bodhgai ostrzega biblia podróżników - przewodnik Lonely Planet. Sanjay pokazuje dokumenty, na których są odciski jego palców. To zaświadczenie z 2005 roku o rejestracji fundacji "Hope" (w jęz. ang.: nadzieja). Celów jest 14, m.in. edukacja ubogich mieszkańców wiosek i budowa klniki, ale też propagowanie małżeństw międzykastowych i założenie ośrodka medytacji. Dla Sanjaya na razie klinika jest priorytetem. "Klinika" to wielkie słowo, bo chodzi po prostu o dobrze wyposażony budynek, i taki, w którym codziennie będzie co najmniej jeden lekarz. Żeby pacjent nie musiał czekać do niedzieli. Bo może się nie doczekać. Na wybudowanie i wyposażenie potrzeba 10 tys. Euro.

W kafejkach internetowych, restauracjach, sklepikach wiszą ogłoszenia: "Zostań wolontariuszem, oczyść swą duszę! Pomóż ludziom w potrzebie, wpłać pieniądze". I numer konta. - Słuchaj, to prawda, pełno jest oszustów. Do Bodhgai przyjeżdża wielu turystów. Przywożą pieniądze. Ludzie to wykorzystują, zakładaja fałszywe organizacje, a naiwni ludzie uspokajają swoje wyrzuty sumienia i wpłacają kasę. Trzeba być ostrożnym. Fakt, to wszystko z biedy, ale czy to ich tłumaczy? - mówi Kumar.
Ogłoszenie Sanjaya: Pomóż dzieciom chodzić! Twoje pieniądze pilnie potrzebne na: masaże dla dzieci z polio, leki, edukację kobiet, szkolenia z zakresu higieny dla mieszkańców wiosek. Na dole strony numer telefonu Sanjaya, czarno-białe zdjęcia z kliniki w Matharapur, odciski dziecięcych stópek. - Próbujemy się jakoś wyróżnić. Byłaś, widziałaś, co robimy. Chyba nie masz teraz wątpliwości, że nie jesteśmy oszustami? - pyta z wyrzutem.
Mam: – Dlaczego do tej pory nie macie konta bankowego? Dlaczego nie pomaga wam rząd, tak, jak np. w stanie Uttar Pradesh, gdzie po dwóch latach działalności organizacja dostaje pieniądze od rządu? - pytam. Okazuje się, że każdy stan w Indiach ma swoje prawo. W Biharze nikt organizacjom pozarządowym nie pomaga.

Higiena błotna
W wiosce wiele jest upośledzonych dzieci. Wszędzie na świecie wiadomo, że dziecko tuż po urodzeniu powinno krzyczeć - to oznaka zdrowia. Tu także wiedzą o tym matki rodzące w domach. Kiedy dziecko nie płacze, uderzają je w głowę.
– Zabraniam im tego i ciągle tłumaczę, że mogą w ten sposób uszkodzić wrażliwy mózg noworodka - Kumar jest rozdrażniony, kiedy o tym mówi, to zwyczaj, z którym walczy od dawna. Przy porodzie pomagają zwykle matki, babki i sąsiadki. Rzadko którego męża stać na opłacenie doktora. Na ścianach kliniki w Matharapur wiszą tablice informacyjne z zaznaczonymi i opisanymi częściami ciała człowieka, instrukcje, jak zachować higienę.

Jedna z pacjentek kliniki zaprasza nas do siebie. To wielki zaszczyt - wejść do domu Hindusa. Kiedy idziemy do niej przez wioskę, biegnie za nami grupka dzieciaków, którym kupiłyśmy lody od ulicznego sprzedawcy rowerowgo. Mijamy dziecko przy studni. Chłopczyk umazany jest czymś czarnym, szoruje sobie twarz i włosy, tak, jak szamponem. Gdyby nie ten kolor, wyglądałby jak podczas zwykłej hinduskiej toalety ulicznej. - Organizujemy w wioskach szkolenia z zasad zachowania czystości. Ale to na nic, bo kiedy brakuje wody, ludzie i tak myją się piaskiem albo błotem - tłumaczy później Kumar. - Piaskiem od zawsze czyści się tu też blaszane naczynia.



sobota, 15 marca 2008

White Indian/Bialy Hindus



Rahul, lat 20. Ma szescioro mlodszego rodzenstwa: 3 siostry i 3 braci. Na dachu hotelu Sai Palace w Agrze jest kawiarnia. Widac z niej Taj Mahal. Rahul pracuje tu jako kucharz. Zarabia 1500 Rupii miesiecznie z napiwkami. Jego ojciec pracuje jako kelner w hotelu po drugiej stronie ulicy. Ojciec zarabia 1700 Rupii. Pieniadze Rahula ida na szkole braci. Siostry nie chodza do szkoly, gotuja razem z mama.
9-osobowa rodzina zyje za to, co zostaje. Buty kosztuja 200 Rupii, zeszyt - 20, butelka wody - 20, kilogram bananow - 30.
Obowiazek szkolny w Indiach obejmuje dzieci w wieku od 6 do 11 lat. Rahul skonczyl 5 klas.
Jest jeszcze cos: Rahul jest bialy. Tak, jak jego ojciec. Nie wie dlaczego i specjalnie go to ani dziwi, ani interesuje. Owszem, ludzie czasem pytaja, skad pochodzi. Odpowiada: "I am white Indian man".

Zagadka: co przedstawia zdjecie?





Nie zgadniecie.









No to mala podpowiedz:

piątek, 14 marca 2008

Sisters na streecie



Sisters. Mieszkaja na naszym streecie. Czyli na Sudder Street w Kalkucie. Mieszkaja tu za dnia, spia na dworcu kolejowym Sealdah. Kirin z bratem. Najmodniejsze sari kupuja jej turysci, w oczach jej slodkiego braciszka zakochuja sie turystki. Trzy sisters z dziecmi funkcjonuja dzieki turystom. Na streecie pojawiaja sie okolo godz. 14. Kupujemy im obiad. Jedna z sisters ma meza chorego na pluca. Trudno w tym miescie-smogu nie chorowac na pluca. Maz sister nie ma pieniedzy na leki, sister wyjmuje pognieciona recepte: "Kup mi te leki." Aptekarz: "Tak, widzialem juz ta recepte, kilka razy. Niech pani nie kupuje jej wszystkich lekow. Inni biali juz jej kupili. No dobrze, ten syrop szybko sie zuzywa, niech pani wezmie jej ten." W hinduskich aptekach recepty zwraca sie klientom. Dopoki sa wazne, mozna je realizowac w roznych aptekach, aptekarze nie stawiaja pieczatek, nic nie podpisuja. Wlasciwie wszystkie leki mozna kupic bez recepty.
Sister dostaje syrop. Jeszcze chcialaby mleko w proszku dla dzieci. I ciastka. Sisters sa tu codziennie. "Jak twoja noga? Bede sie za nia modlila. Zebys mogla szybciej chodzic." Sisters codziennie pytaja moja biala sister, czy juz lepiej. I mowia, ze nie powinnam nogi zakrywac, to szybciej sie zagoi. A tu za rogiem, na Park Street jest dobry doktor.
Sisters wiedza, co sie dzieje na streecie: "Twoja biala sister poszla do Blue Sky Cafe z amerykanskim friendem". Sisters widzialy mnie okolo 17 z jakims Hindusem. Doniosly mojej bialej sister, ze poszlam w kierunku metra.
Sister, ta, co ma meza, mowi, ze na dworcu Sealdah nie jest przyjemnie. Ale to jedyne miejsce, gdzie moga spac. Na innych stacjach policjanci mowili, zeby z nimi szla, bo inaczej ja przepedza. Niektorzy chcieli jej dawac pieniadze. Sister nie szla. Przeniosla sie na Sealdah.
Sisters przed naszym wyjazdem: Dacie nam swoje ubrania? Szampon i koc jakis by sie przydal.
Idziemy z sisters pod reke. Chlopcy ze streetu: "Uwazajcie na kieszenie i torebki!". Sister wrzeszcza: "Nie sluchajcie tych gowniarzy!".

Twarze ZOOM/ ZOOM Faces












Praca w Indiach

Jesli chcielibyscie sprobowac swoich sil na rynku pracy w Indiach, to moze meska czesc Czytelnikow zagladajacych tutaj (a wierze, ze taka jest;-) zainteresuje ta oto oferta: Tygodnik "India Today" informuje o nowych miejscach pracy w Delhi. Oferuje je SSL International, znany z marki Durex, ktory zamierza zrekrutowac 1000 mezczyzn. Wymagania: wiek powyzej 18 lat. Firma zaopatrzy wybrancow w zestaw prezerwatyw. Praca: producent oczekuje jedynie informacji o poziomie satysfakcji z uzywania prezerwatyw. Wynagrodzenie: nie okreslono, ale mozna przypuszczac, ze nie nizsze niz najnizsze wynagrodzenie pozwalajace przezyc, czyli okolo 2000 Indian Rupies (czyli jakies 120 pln). SSL International zdecydowal sie przeprowadzic taka rekrutacje badawcza bo okazalo sie, ze prezerwatywy produkowane w Wielkiej Brytanii sa za duze na Hindusow. Wszyscy zrekrutowani uczestnicy badania dostana certyfikat potwierdzajacy status "dobrego kochanka". Aplikowac moga takze zonaci. Swoja droga, dlaczego ta oferta skierowana jest tylko do meskiej czesci mieszkancow Delhi?! Czesciowa odpowiedz znajduje sie kilka wpisow nizej, w poscie o 8 Marca.



Shahrukh is best

Nastolaty w Bombaju oszalaly na punkcie tego filmu: Chak de India. Shahrukh Khan - oto tajemnica sukcesu kazdej niemal produkcji Bollywood. Silny jak Sylwester Stallone i przystojny jak Tom Cruise azjatycki gwiazdor doczekal sie woskowej podobizny w muzeum Madame Tussauds w Londynie, a wkrotce takze bedzie mozna sie z nim sfotografowac w paryskim muzeum Grevin. Boski King Khan bollywoodzkiego, uznawanego za esencje swiatowego kiczu kina, to obok Mahatmy Gandhiego drugi Hindus, ktorego figury znajda sie w tych dwoch muzeach.


czwartek, 13 marca 2008

Benares. Holy city



SADHU = Holy Man = prosty, dazacy do celu.
Sadhu zyje w skrajnej ascezie, ma tylko to, co na sobie, je to, co dostanie od innych. Ubrany jest w zolto-czerwone oznaczajace swietosc szaty.
Nocna podroz pociagiem (niezawodny sleeper) z Agry do Benares spedzilysmy w towarzystwie dwoch takich Sadhu. Po prostu siedzieli i patrzyli. Ale jak patrzyli. Nie tam zeby od razu przeszywajaco. Ale jakos tak przenikliwie. Niewerbalne proby porozumienia, gesty - o nie. Wcale nie probowali nawiazac rozmowy. Tylko sobie patrzyli. Zmeczeni, ale wypoczeci. Brudni, ale czysci. W malych tobolkach mieli jakies rzeczy. To byly bardzo male tobolki.

Rzeczy. W Indiach nie sa wazne. Potrzebne jest tylko to, co jest potrzebne. Kawalek materialu na sari, miska ryzu, kadzidelko i kwiaty. Koraliki mozesz zalozyc na reke lub szyje, jesli sie pomodlisz w swiatyni i pomozesz biednemu. A jesli nie masz gdzie wrocic, wystarczy wiekszy kawalek materialu i kije.





Zanim swieta rzeka Ganges przyjmie twoje swiatelko, pomysl zyczenie, popros. Pomyslalam.

Jobs in Dharavi