sobota, 21 listopada 2009

My pictures in this book/ Ładne zdjęcia w książce "Nie tylko Bollywood"

Jest już książka, w której są też moje zdjęcia z Indii! Wydało ją 19 listopada wydawnictwo, które się nie opłaca, czyli Ha!Art. Tom ukazał się w cyklu Linia Filmowa.



Co prawda czekam na egzemplarz autorski, który jeszcze do mnie z Krakowa nie dotarł, a w stolicy książki nie ma ani w Empikach, ani w Trafficu, ale będzie od środy. Niecierpliwi mogą ją już zamówić (za 40 zł) w sklepie internetowym Ha!Artu.
Cieszę się i polecam.


Bombaj, miasto przemysłu bollywoodzkiego i slumsów

poniedziałek, 16 listopada 2009

Don't go to India if you don't like people/Kto nie lubi ludzi, niech do Indii nie jedzie

Ten blog jest bez sensu.

Tak przynajmniej wynikałoby z początku tej książki.



Bo jej pierwsza strona zniechęca do tego, co robię na tym blogu od ponad roku: próbuję zrozumieć, usystematyzować, nadać strukturę, zanalizować, oswoić, przyłożyć do znanych kategorii postrzegania świata, zdefiniować według europejskich standardów, przełożyć na zrozumiały język ten cały, hipnotyzujący indysjki chaos.

Jean-Claude Carriere, autor wydanego właśnie Alfabetu zakochanego w Indiach odwodzi od tego pomysłu i ostrzega, że to wszystko jest po prostu niemożliwe.

A Kto nie lubi ludzi, niech nie jedzie do Indii. Nie można zwiedzać tej osobliwej republiki w bezpiecznym kokonie, w autobusie turystycznym, jadącym od zabytku do zabytku, z oczami zamkniętymi na kraj i ludzi. Byłoby to zamierzenie niepojęte, niewykonalne. Najważniejszym krajobrazem jest tutaj tłum. Uczestniczy we wszystkim. Pewnie dlatego bohaterów literatury indyjskiej od najdawniejszych czasów tak często pociągało wygnanie i samotność, wyrzeczenie, odejście.

Ta książka uruchamia we mnie uczucie, którego nie lubię, oj nie lubię, niestety od czasu do czasu muszę się z nim zmagać. Zawiść. Bo książka jest taka, jaką właśnie chciałabym napisać. Z moim – zdaniem niektórych ograniczającym – zamiłowaniem do szufladkowania konwencja alfabetu byłaby wprost genialna w swej prostocie. Uwielbiam tego typu publikacje, bo można je czytać wyrywkowo, nie gubiąc przy tym wątku. Jest to oczywiście pewne upraszczanie i zarazem spłaszczanie lektury, ale nie będziemy tu przecież dyskutować na temat wyższości literackich form krótkich nad długimi. Jean-Claude Carriere napisał książkę bliską memu sercu także dlatego, że jest Francuzem. A ten nieco ą-ę sposób myślenia nadal mi odpowiada.

Książkę o Indiach wydał ostatnio także Polak, Kret Jarosław, egiptolog i współpracownik National Geographic, bardziej jednak znany jako dziennikarz i ten pan od pogody z telewizji.



Jego sposób narracji trafia do mnie nieco mniej, choć jest bardzo sugestywny i plastyczny. Ale czerwone światło z napisem zawiść włącza się także i wtedy, kiedy o tej książce myślę. Taka jestem – marna kreatura. Może dlatego tak jest, że pan Kret był w Indiach mniej więcej w tym samym czasie co ja, bo spotkaliśmy się poczekalni warszawskiego Sanepidu na Żelaznej, kiedy przyszedł zaszczepić się przed wyjazdem. I proszę bardzo – półtora roku minęło i jest książka. A ja – co?! Nic. Tylko jakieś blogowanie. Co prawda dziś właśnie ukazała się druga już książka pod moją redakcją, ale z Indiami nie ma ona nic wspólnego, więc nie będę się chwaliła.

Pan Kret na pewno wiele przeżył, bo w Indiach będąc nie da się zachować obojętności, a maska musi w końcu z twarzy spaść. Czy spadła? Posłuchajcie:



I poczytać możecie tu.

Trochę więcej przeżył chyba jednak Jean-Claude Carriere (pisarz i scenarzysta, pisał m.in. scenariusze do filmów Luisa Bunuele'a, Milosa Formana, Andrzeja Wajdy, Louise Malle'a, Volkera Schlondorffa, Jean-Luc Godarda, Carlosa Saury), który zanim swój alfabet wydał, był w Indiach aż 30 razy! Szacunek, naprawdę.

W jego Alfabecie... Pod literą T mamy hasło Terapia. Czytamy:
Indie leczą z depresji. Wydaje mi się, że przekonałem się już o tym nie raz. Jest to rodzaj terapii, która nie ma nic wspólnego z lekarstwami, ani z żadnym magicznym guru, tylko z samą obecnością w Indiach. (...) A to z prostego powodu: Indie, spektakl, jakim są Indie, w tym czy w innym momencie zmusza nas do wyjścia poza siebie. Nie sposób, czy prawie nie sposób być tu zamkniętym, tkwić wciąż w kręgu własnych, egzotycznych problemów, niespełnionych pragnień, obsesji, niezrozumienia. Indie nas dręczą, prowokują, uwodzą, odpychają, zdumiewają, hipnotyzują, krótko mówiąc – robią tyle i tak dobrze, że w końcu zapominamy o sobie i wyrzucamy z sibie to, co dotyczy tylko nas.

Autor wspomina też spotkanie na lotnisku w Delhi z Jacqueline, żoną Marco, znajomego Jean-Claude'a, zmarłego reżysera. Kilka lat wcześniej, będąc u nich w domu, opowiadał im o swojej teorii dotyczącej terapeutycznego wpływu Indii na psychikę. Marco i Jacqueline uprzejmie słuchali, lecz kiwali głowami z niedowierzaniem. Spotkanie na lotnisku miało miejsce parę lat po śmierci Marco; Jacqueline ciągle pogrążona była w żałobie po mężu. Powiedziała mu wtedy: Widzisz, poszłam za twoją radą, to działa.

Potwierdzam: Indie to skuteczna terapia. Nie należy może do tanich, NFZ też jej nie refunduje, ale energia, którą daje, starcza na jakieś dwa lata – w sprzyjających okolicznościach. W bardziej skomplikowanych sytuacjach życiowych potrzeba pojechania tam znowu nadchodzi dużo szybciej. Biorąc pod uwagę moją obecną sytuację w tym roku, powinnam do Indii jeździć chyba co dwa miesiące. A jeśli na razie nie możecie pojechać, polecam obie książki.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Let's work together/Filmy

Dziś pokaz filmu Bengalskie ścieżki Grotowskiego w Muzeum Etnograficznym o godz. 18.
Autorami filmu są Elżbieta Dziuk-Renik, fotogtrafka słynna z wielu wystaw ze zdjęciami z Indii, i Krzysztof Renik, dziennikarz, polonista, antropolog kultury, jego charakterystycznie donośny głos na pewno znacie z radia, bo jest korespondentem Polskiego Radia z New Delhi. Małżeństwo. Na marginesie dodam, że zawsze się wzruszam, kiedy słyszę, że para wspólnie coś tworzy. Lubię słuchać o ludziach, którzy mają podobne pasje, zainteresowania i potrafią dzięki nim i dla nich wznieść się ponad swoje indywidualne ambicje, zrealizować jakiś wspólny cel (czasem będący kompromisem), zamiast partykularnego celu własnego. To sztuka odłożenia na bok różnic międzyludzkich, ale też – albo przede wszystkim chyba – emocji i uczuć, by zrobić coś razem. Ale może na wyżyny wspólnej pracy twórczej potrafią się wznieść tylko ci, którzy wcale nie muszą niczego odkładać na bok, tylko po prostu mają podobny, naturalny całkiem przelot? No nie wiem. Wzruszam się po prostu chyba wtedy, bo tak nie mam, a chciałabym tak mieć. Ale wróćmy do planów, które można zrealizować solo.


Wspólna praca od małego, Gaya, Bihar

Jutro pokaz filmu Om Shanti Om po praskiej stronie w kinie NoveKino Praha. Pokaz odbędzie się w cyklu Oczami kobiet, w którym prezentowane są filmy reżyserowane przez kobiety. Om Shanti Om to dzieło Farah Khan, słynnej bollywoodzkiej reżyserki i choreografki. A ten film to podobno klasyka i pozycja obowiązkowa dla fanów produkcji bollywoodzkich. Nie zaliczam się do nich, ale wybiorę się na ten pokaz, bo chcę zobaczyć, co tym razem znaczy ta "kobieca" klamra spinająca wtorkowe pokazy w NovymKinie Praha.

czwartek, 5 listopada 2009

Street Food Mumbai/Smacznego

Jakiś czas temu w sercu Żoliborza, a dokładniej w dawnym D.H. Merkury, kupiłam prawdziwe indyjskie metalowe naczynia: śliczne, małe błyszczące miseczki (katoris) na ryż, sosy lub warzywa, tacki (thali) na smażone ziemniaki lub czapati, które ustawia się na wielkich paterach (thal). Wszystko od 4 do 6 zł za sztukę i Made in India. Zafascynowały mnie i przypomniały smaki i zapachy. Masala tea z kardamonem i mlekiem, czapati z gotowaną soczewicą, czarnuszka, intensywnie drażniąca woń kurkumy i szafranu, korzenny imbir i białe kawałki miękkiego, lekko słodkiego serka zatopione w sosie curry. I mleczny drink lassi. Wszystko to można kupić w Polsce w sklepach sieci Kuchnie Świata To dobrze i nie dobrze też. Bo produkty z tych sklepów do świeżych raczej nie należą i smakują inaczej, niż w Indiach. I przez dostępność tracą (dla mnie) posmak egzotyki. Co innego jedzenie w restauracjach – smakuje lepiej. Choć nie sądzę, żeby cieciorka podawana np. w Bollywood pochodziła z upraw indyjskich (raczej jest to odmiana europejska), to przyrządzają ją indyjscy kucharze (widziałam!), a podają ubrani w ładne uniformy hinduscy studenci polskich politechnik. I tylko strzelają w półmrok zadymionych sal tymi swoimi białkami w oczach.

No więc w rzadkim w ostatnich jesiennych czasach przypływie energii i dobrego humoru postanowiłam zająć się kuchnią. To nowe i niecodzienne dla mnie doświadczenie. Z reguły w kuchni króluje chłopak, który nie mając patriarchalnych korzeni nie przejawia przekornych, antykuchennych tendencji. Sztuka kulinarna jest mi więc obca, ale podobno też "jak chcę, to potrafię". Po obejrzeniu odcinka "Street Food" z Bombaju, chcę jeszcze bardziej. Smacznego.



Ale uważajcie, jeśli obejrzycie drugą część filmu. Zobaczycie to, co zobaczyła dziennikarka Divya Gopalan, która wybrała się do slumsów Dharavi, skąd – jak się okazało – pochodzi duża część przekąsek sprzedawanych na ulicach i w restauracjach Bombaju. O higienie w naszym, europejskim pojmowaniu nie ma co tu w ogóle wspominać, bo to pojęcie mocno względne dla mieszkańców Dharavi. Przemysł spożywczy w największych slumsach Azji kwitnie z trzech powodów: 1. taniość składników, 2. taniość dostaw do restauracji i 3. taniość siły roboczej. Doskonale powody te znają lokalni mafiozi. Tylko dzięki nim domowi producenci jedzenia z Dharavi mogą się dostać ze swoimi wyrobami do miasta.