piątek, 2 grudnia 2011

"Lalki w ogniu" Pauliny Wilk/ Great book about India

Bardzo dobra książka.



Szkoda, że nie umiałam takiej napisać.

I polecam ciekawy blog autorki.
Paulina Wilk to pasjonatka Indii, mądra dziewczyna, pokrewna dusza. Tadam! super - nie jestem sama w mojej miłości! Ale moja miłość do Indii przy jej miłości do tego kraju to jak jeszcze świeży, ale już nieco dogorywający i wymagający rozpalania na nowo romantyczny związek w stosunku do związku dobrze dobranego, w którym partnerzy rozumieją się i wiedzą, że chcą się razem zestarzeć.

piątek, 30 września 2011

Indian Art in PL National Gallery/Nowa Sztuka z Indii


Przebrania, Nandini Valli Muthiah

Bardzo polecam wystawę w warszawskiej Zachęcie "Pokolenie przemiany. Nowa sztuka z Indii". Spodoba się nie tylko tym, którzy byli w Indiach i się nimi zachwycili, ale też tym, którzy są po prostu ciekawi tego, jak tworzą indyjscy artyści. Nie spodziewajcie się jednak przekrojowej wystawy ukazującej trendy we współczesnej sztuce. Trzeba raczej przygotować się na bycie zaskoczonym.

Byliśmy na wernisażu razem z Polą.



Jej też się podobało, ale tylko na początku, kiedy poznała swojego pierwszego hinduskiego kolegę w podobnym do niej wieku. Podobały jej się też przenośne składane stoliki będące jednocześnie tornistrami, z których korzystają hinduskie dzieci ze slumsów.





Mnie podobały się buty. Misternie wyszywane, z koralikami i cekinami. Dużo butów, na każdy dzień inne. Prawie tak, jak w mojej szafie, bo ja kocham buty. Z czego jednak połowa w mojej kolekcji była noszona raz lub najwyżej kilka razy. Ale są i takie, które są już całkiem znoszone, ale jakoś nie mogę ich wyrzucić. Ale Swati Khurana, autorka instalacji "Cykl miesięczny" chciała chyba swoimi butami powiedzieć, że każdego dnia c y k l u kobieta ma ochotę założyć inne buty. Prawda, że tak jest? Bywają takie dni, że żadne buty do niczego nie pasują, że nic z niczym się nie komponuje i nawet jeśli to Manolo albo paryska Marina to i tak wiemy, że dzisiaj nic z tego i że najlepiej byłoby nie wychodzić z domu. O tym, jak indyjskie kobiety znoszą trudne dni, pisałam kilka postów wcześniej. Dotyczyło to jednak głównie kobiet żyjących na wioskach i tych w tradycyjnych rodzinach. Kluczowe dla tej wystawy słowo - przemiana - bardzo dobrze widać właśnie w tej małej instalacji. Buty, które zawisły na ścianie, mimo, że misternie wykonane, co nawiązuje do tradycji, to jednak są w większości na wysokich obcasach, mają sprzączki, paseczki, gumki. Takie buty noszą od niedawna tylko nowoczesne dziewczyny w dużych miastach. Instalacja ta jest tym bardziej znacząca w kontekście przemiany społeczeństwa indyjskiego, że powstała na 50. rocznicę wynalezienia pigułki antykoncepcyjnej. Nie znam osobiście ani jednej kobiety, która głośno mówiłaby o tym, że stosuje pigułkę, ale może to dlatego, że znam głównie kobiety z tradycyjnych rodzin. I w tym właśnie rzecz, że zderzenie tradycji z nowoczesnością nie znajduje płaszczyzny porozumienia. To, co we współczesnych magazynach kolorowych dla kobiet wypisują młode dziennikarki nijak ma się do rzeczywistości kastowego społeczeństwa Indii, w którym zamiast pigułki stosuje się raczej aborcję dziewczęcych płodów po to, by uniknąć w przyszłości problemów z zapewnieniem posagu córce, co jest dla większości rodzin bardzo dużym wydatkiem. Mimo, że prawo zakazuje domagania się posagu od rodziny przyszłej żony, to praktyki takie są powszechne i akceptowalne.





Tytułowe pokolenie przemiany widać na zdjęciach Anaya Manna, który tak właśnie nazwał swój cykl. Sportretował głównie młodych ludzi w ich prywatnych sytuacjach - w domu na łóżku, na dyskotece, imprezie. To całkiem zwykli, niemal "europejscy" młodzi ludzie. Grają na gitarach, mają rewolucyjne plakaty, wiedzą, co się stało w mieście Bhopal. Wcale nie noszą sari ani kurt, nie malują kropek na czołach, nie mają w pokojach ołtarzyków i nie palą kadzidełek - chyba że po to, żeby odstraszyć komary.





Przemiana, która następuje w społeczeństwie Indii, jest zauważalna ale zastanawiając się nad wystawą wcale nie pomyślałabym, że chodzi w niej o to, "by zadowolić zachodniego konsumenta" - jak sądzi Dorota Jarecka z GW. Owszem są wątki, które pokazują, jak nowocześni są mieszkańcy Indii (np. wspomniany tytułowy cykl zdjęć Anaya Manna), ale przede wszystkim prace w Zachęcie pokazują Indie takie, jakie są, nic sobie nie robiąc z ewentualnych oczekiwań odbiorców wystawy. (Chyba od zawsze sztuka niewiele sobie robiła z oczekiwań odbiorców). Przyznam się, że obejrzałam wszystko dwa razy. Dlatego, że pomysł wybrania się na wernisaż z Polą okazał się nie do końca trafiony, bo podczas otwarcia w Zachęcie kłębiły się tłumy ludzi, było gwarno i głośno, błyskały flesze w twarze warszawskich celebrytów, a w dodatku DJ miksował indyjską muzykę, a gawiedź niecierpliwiła się, czekając na zapowiadany poczęstunek egzotycznych dań z Indii. Wszystko to sprawiło, że Pola szybko się zmęczyła i zaczęła marudzić, więc wyszliśmy, rezygnując z części wystawy, z oglądania filmów zwłaszcza. Ale wybrałam się na wystawę ponownie także po to, żeby ją lepiej zrozumieć. I utwierdziłam się w przekonaniu, że nie przemawiają do mnie zbyt mocno wątki historyczno-warszawskie, których jest sporo na wystawie. Dla Indusów to, że miasto zostało zburzone i tyle tragedii się tu wydarzyło jest faktem, którego jako dojrzali artyści goszczący w mieście z taką przeszłością nie mogli pominąć - stąd te nawiązania, stąd ściany z powypisywanymi skojarzeniami spotkanych na ulicy z miastem, co przecież, poza pomysłem, nie ma nic wspólnego ze sztuką indyjską. Stąd być może też różaniec z białych kulek, z których każda ma średnicę około pół metra. Dotarło do mnie też - banał - że Indie ciągle są bardzo różne. Pokuszenie się o ocenę, jakie są Indie, jest samo w sobie karkołomnym przedsięwzięciem, bo przecież każda twarz Indii jest prawdziwa, i jak powiedział kiedyś indyjski ekonomista i laureat nagrody nobla Amartya Sen "trudność w zrozumieniu Indii polega na tym, że jeśli jakaś opinia o tym kraju jest słuszna, to jednocześnie prawdziwe jest również jej zaprzeczenie".
Z jednej strony na wioskach kobiety rodzą dzieci na szmacie rozłożonej na glinianej podłodze w chacie - oglądamy kolejne fazy porodu na zdjęciach z cyklu "Narodziny", fotografki Gaurii Gill, a rodzącej radżastańskiej kobiecie pomaga jedynie inna kobieta, nie ma narzędzi, leków, ani środków czystości - wszystkich atrybutów porodu szpitalnego, jedynie prześcieradła do owinięcia dziecka. Z drugiej - gdzieś w wielkim mieście jest bohaterka filmu Gitanjali Rao "Drukowana tęcza", staruszka mieszkająca z kotem na bardzo wysokim piętrze wieżowca cierpi z powodu samotności. Jej jedyną rozrywką jest przenoszenie się w wyobraźni do lepszych miejsc, kiedy ogląda rysunki na pudełkach od zapałek, które kolekcjonuje i którymi wymienia się z innym samotnym staruszkiem. Historia ta kończy się w bardzo wzruszający sposób. Choćby dla tego filmu (zdobył nagrodę Small Golden Rail w 2006 roku w Cannes) warto wybrać się na wystawę w Zachęcie. Trudno jednak powiedzieć czy akcja tej przepięknie animowanej opowieści dzieje się w Indiach, czy jest to obrazek z życia emigrantów indyjskich w Nowym Jorku lub w Londynie. A jeśli nie możecie przyjść do Zachęty, to koniecznie obejrzyjcie 15-minutowy film tutaj.
A zanim tam klikniecie, obejrzyjcie ten minutowy filmik, o wymownym dla mnie tytule "BLUE".


I jeszcze "Orange". Ani "Blue, ani "Orange" nie zobaczycie w Zachęcie. "Orange" nie został dopuszczony do obiegu przez indyjską cenzurę, ale dostał kilka międzynarodowych nagród. A pytanie "Have you ever been lucky in love?" niech dźwięczy wam w głowach. Hipnotyzujące.

środa, 24 sierpnia 2011

Get off your TV/ Kiniarze z Kalkuty



Przeczytałam w sobotniej Wyborczej, że Andrzej Fidyk został właśnie szefem redakcji dokumentalnej TVP. Zacna i wymagająca to funkcja - tak sądzę, choć telewizję oglądam tylko u rodziny, w hotelowych pokojach albo w różnych poczekalniach, np. u dentysty. Kiedy ostatnio u niego byłam, telewizor odbierał TVN, a pilota nigdzie w poczekalni nie było, zmuszona więc byłam obejrzeć program Sędzia Anna Maria Wesołowska. Czułam się zażenowana, patrząc na nieudolną grę amatorów. Koślawej i sztucznej gry nie usprawiedliwia tłumaczenie, że taka to formuła. Cieszę się, że jednak nadal nie mam telewizora. To już cztery lata - w Polsce, a wcześniej prawie dwa w Paryżu. To zabawne bo kiedy wróciłam do Polski zaprzyjaźniona portugalska gardianka przesyłała mi listy z urzędu skarbowego siódmej dzielnicy, które przychodziły na adres mojego chambre de bonne. Listy przypominające o zapłacie podatku z tytułu posiadania telewizora. Nie posiadałam go, ale za to miała go staruszka, od której wynajmowałam bardzo paryskie mieszkanko. Nie pomógł list, który wysłałam już z Polski, tłumacząc, że nie miałam telewizora, ponaglenia do zapłaty przychodziły nadal. W każdym razie wydaje mi się, że dokument obok dobrego filmu powinien być w telewizji na wysokim poziomie, nowy szef sprosta wyzwaniu, bo redakcji dokumentalnej już kiedyś szefował. O tej roszadzie personalnej (poprzednia szefowa redakcji została teraz zastępcą Fidyka) musiała wiedzieć Graża Torbicka, która postanowiła reżysera wypromować lub może raczej przypomnieć o nim na swoim festiwalu filmowym w Kazimierzu Dolnym.


Fidyk po projekcji filmu spotkał się z publicznością, a spotkanie było nagrywane i miało (ma?) pojawić się w TVP. Dlaczego tu o tym piszę? Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że jeśli być może obejrzycie tę relację, to usłyszycie w tle radosne piski i okrzyki Poli (o ile ich nie wyciszono). Po drugie film, który Fidyk pokazał na festiwalu Dwa Brzegi (reżyser znany jest z dokumentów pokazujących różne dalekie zakątki świata), to Kiniarze z Kalkuty. Kino o kinie, film o robieniu filmu. Fidyk towarzyszył "ekipie filmowej", która jeździ po indyjskich wioskach i pokazuje filmy. W filmie widać oczywiście w pełnej krasie kolory Indii, słychać muzykę. Pola była tymi widokami zachwycona i o g l ą d a ł a film z wielkim zaciekawieniem, machając z radości od czasu do czasu rękami i nogami.


Mniej już chyba podobało jej się na drugim w życiu filmie. Podczas projekcji "Poznasz przystojnego bruneta" w sali gimnastycznej szkoły podstawowej w Zwierzyńcu zaaranżowanej na kino Pola aż dwa razy zrobiła kupę, a potem poszła spać. Woody Allen chyba nie jest jej ulubieńcem. Tak jak i jej mamy. Za to bardzo jestem zadowolona z faktu, że pierwszym filmem, który obejrzała jest film o Indiach właśnie. Sądzę, że będzie jej się podobało tak bardzo jak mnie, kiedy już tam pojedziemy. Kontynuując jednak wątek posiadania telewizora muszę opowiedzieć jedną scenę z filmu Fidyka. Otóż filmowcy przyjeżdżają do wioski, w której nikt nigdy nie widział ani kamery, ani taśmy filmowej, ani w ogóle nie wie o istnieniu kina. Tubylcy oglądają więc z otwartymi szeroko oczami i ustami pierwszy w swoim życiu film - pełen głupich scen przemocy, walk, strzelanin, generalnie film taki, że nawet telewizja polska nie kupiłaby go nawet na wakacje.


Po projekcji szef wioski podziękował ekipie za to, że do nich przyjechała. Poprosił też, żeby filmowcy więcej do nich nie przyjeżdżali z kinem, bo mieszkańcy mają dużo różnych zajęć, a wolnym czasie muszą myśleć nad wieloma sprawami, a kino by im w tym tylko przeszkadzało. Czyż to nie piękna puenta oraz argument dla tych, którzy zastanawiają się nad pozbyciem się telewizora?

piątek, 8 lipca 2011

Amal/Rikszarz



Wzruszająca historia! O człowieku tak dobrym, że mógł niestety istnieć chyba tylko w filmie. A wcześniej w opowiadaniu - debiucie pisarskim a potem filmowym reżysera Richie Mehta (nie jest spokrewniony z Depą Mehtą). "Rikszarz" nie ma nic wspólnego z filmem "Mój przyjaciel rikszarz", o którym pisałam dwa posty wcześniej. Zaskakujące zakończenie, dużo Indii (akcja dzieje się w New Delhi) i złość, którą wywołuje widok podłych i chciwych ludzi spowodowały, że oglądałam film z wypiekami na twarzy i bardzo się zdenerwowałam, kiedy w jednym z kluczowyh momentów zacięła się strona www.iplex.pl, na której film oglądałam. Kontrast pomiędzy dobrem a złem jest w filmie tak widoczny bo zło zestawione jest z niedzisiejszą jakby postacią dobrego Amala - tytułowego rikszarza. Naprawdę polecam. Film sprawia, że - może na chwilę, może na dłużej - udaje się przewartościować znaczenie pięniędzy, przyjaźni i miłości - jakkolwiek banalnie to brzmi.

sobota, 18 czerwca 2011

Best book to fall asleep/Książki do zasypiania

Najlepsze-spóźnione życzenia z okazji Dnia Dziecka. Pola w tym dniu pojechała na wycieczkę do jednej z największych redakcji magazynów dla dzieciaków i nastolatków. Do mojej redakcji. Jeszcze nie skumała, że to raj dla dzieci, i że każdy chciałoby mieć mamę, która robi Scooby-Doo albo Kaczora Donalda. Niech dowodem na to będzie córka redakcyjnej koleżanki, która chwali się w przedszkolu, że jej mama pracuje w ulubionym magazynie. Kiedyś po powrocie do domu zdegustowana powiedziała: "Mamo, a Kasi mama pracuje w takiej gazecie, co się nazywa gazeta. Co to w ogóle za nazwa taka - gazeta?!".
Poli póki co jest wszystko jedno, co jej czytam, zasypia tak samo świetnie przy gazecie jak i przy "Co to znaczy..." Grzegorza Kasdepke (nabytek z ostatnich targów książki - pierwszych, na których Pola była). Ja też zasypiam. Kiedy w ciągu jednej nocy wstaje się kilka razy, to zasypianie staje się potem osią następującego po takiej nocy dnia. Zasypianie w domu, w parku, w samochodzie stojącym w korku. Bardzo staram się jednak nie zasypiać w parku na ławce, kiedy Pola w wózku spokojnie oddycha sobie tlenem znad Wisły i Parku Praskiego, a ja wystawiam moją piegowatą twarz pełną nabytych po ciąży pieprzyków na niebezpieczne promienie słoneczne. Jak wiadomo - na słońcu śpi się najprzyjemniej przecież. Ten półsen, w jakim funkcjonuję za dnia, trochę pokrzyżował mi plany, które zamierzałam realizować na urlopie macierzyńskim. Plany miały związek także z książkami, a te też mnie usypiają. Choć nie zasnęłam przy książce "Reporterzy bez fikcji" Agnieszki Wójcińskiej. To zbiór bardzo inspirujących rozmów z polskimi reporterami i reportażystkami. Hugo-Bader, Ostałowska, Pietkiewicz, Smoleński, Surmiak-Domańska, Tochman, Szejnert. Tak się składa, że ich książki, albo zbiory reportaży m.in. z ich tekstami mam w swojej biblioteczce. Lubię literaturę faktu, bardzo do mnie przemawia głos rzeczywistości.

Ale za to usypiam przy książkach z Indiami w tle. Najpierw zmęczyła mnie "Alchemia pożądania" indyjskiego dziennikarza Taruna J. Tejpala.

Dziwi mnie własna reakcja, bo przecież połączenie pożądania i pisania - bo to są tematy tej książki - zazwyczaj wywołuje zaciekawienie i oddanie się lekturze z wypiekami na policzkach. Być może dlatego, że obecnie pożądanie w moim życiu zastąpione zostało przez wypływanie mleka. Więc zmęczyły mnie opisy scen łóżkowych w tej książce tak, że ją oddałam do biblioteki (którą mam w budynku - to cudowne mieć taką instytucję w bloku!).

A „Aranżowane małżeństwa” złoszczą mnie. Denerwują.

Bo w każdym niemal z 11 opowiadań o kobietach mężczyźni je sobie wybierają, a rodzice kobiet wystawiają je na sprzedaż, prezentując jak konie na targu. Ot choćby w opowiadniu "Zniknięcie" facet pisze z Ameryki do matki:

Ożenię się, jeśli znajdziesz mi cichą, ładną dziewczynę, nie tak obcesową, jak współczesne dziewczęta w Kalkucie i nie przesiąkniętą zachodnimi ideami. Taką, która będzie gotowa zdać się na męża w ważniejszych decyzjach. Powinna być też niegłupia, dobrze by było, gdyby przynajmniej przez rok uczyła się w college'u - wtedy będę mógł ją z dumą zaprezentować znajomym. (...)

Żona znika, a mąż:

Był dobrym mężem. Nikt nie mógł zaprzeczyć. Pozwalał jej mieć swoje zdanie, a nawet ją rozpieszczał. (...) W innej sferze też starał się być uczciwy. W seksie. Żona zawsze mówiła: "Proszę, nie dzisiaj, nie jestem w nastroju". Nie miał jej tego za złe. Była w końcu dobrze wychowaną hinduską dziewczyną. Nie oczekiwał, że będzie się zachowywała jak amerykańskie kobiety na filmach, które czasem oglądał na wideo. Krzyczały, gryzły i robiły rzeczy, na widok których robiło mu się gorąco. Ale jej niechęć wykraczała poza kobiecą skromność. (...) Wieczorem przed zniknięciem zaczęła myć okna, położyła syna spać, czyściła dywaniki, choć on już powiedział "Chodźmy spać". Nie można go więc było winić, że nieraz podnosił głos (jednakże nigdy tak, by obudzić dziecko), chwytał ją za łokieć i ciągnął na łóżko. Tak było ostatniej nocy. Zawsze starał się być delikatny. Nigdy nie pozwolił sobie nawet na lekkiego klapsa, tak jak mężczyźni, których znał. I zawsze przestawał, gdy zaczynała go o to błagać, gdy płakała. Po jakimś czasie nie broniła się już i pozwoliła mu robić, co chciał. Ale to nie było nic nowego. Nic, co miałoby związek ze zniknięciem.

Mąż dostaje potężnego kopa w dupę (którego i tak nie jest w stanie ogarnąć swoim wąskim rozumem), kiedy znajduje pustą puszkę, w której do tej pory żona trzymałą kosztowną biżuterię. Dociera do niego, że żona odeszła kiedy jest już starcem: wtedy dopiero rozumie, jak bardzo musiała go nienawidzić - zrezygnowała z radości macierzyństwa.

I jest jeszcze "Powrót z Indii" Awrahama B. Jehoszuy.

Autor rewelacyjnego "Kochanka", powieści, w której mąż zapewnia własnej żonie kochanka, po to, by ratować swoje małżeństwo, urzeka mnie tą książką o Indiach. To wyjątkowa uczta, zaczytuję się i delektuję, choć czasem też zasypiam. Ale nie dlatego, że to nudna powieść - to zmęczenie, zmęczenie. Bohater o imieniu Benjamin, młody lekarz, pracownik szpitala, jedzie razem z dyrektorem szpitala i jego żoną do Indii, by sprowadzić stamtąd do domu ich chorą córkę. Kontynuując temat małżeństwa taki oto uroczy dialog dyrektorskiej pary przytoczę. Rozmowa toczy się w hotelowym pokoju, słyszy ją Benjamin, małżonkowie myślą, że śpi:
- Kochasz mnie?
Lazar odpowiedział z dziwną stanowczością:
- Nie.
Ona, nie przejmując się, ciągnęła łagodnym i pewnym siebie głosem:
- No to pokochaj.
- Dlaczego? - odparł z udawanym zdziwieniem.
- Bo jestem miła.


"Powrót..." będę czytać nad morzem. Zabieram też dużo innych książek, oraz laptop z wifi. Pomiędzy spacerami po sosnowym lesie i publicznymi karmieniami będziemy pisać i czytać.

wtorek, 10 maja 2011

My barefoot friend/Mój przyjaciel rykszarz na Planet Doc



Obejrzyjcie ten film, jeśli tylko możecie. Projekcja jutro w warszawskiej Kinotece o godz. 15.00 w ramach Festiwalu Planet Doc. To wzruszająca historia Shalima - jednego z 10 tys. rykszarzy, którzy żyją z przewożenia pasażerów po ulicach Kalkuty. Na drugim planie widać trochę mojej ukochanej, zakurzonej, drgającej życiem, głosami i kolorami Kalkuty. Ale nie miasto jest bohaterem filmu, ale marzenie. Shalim chce kupić mechaniczną rykszę, bo dzięki niej zarobi więcej i w końcu będzie go stać na wybudowanie domu. Los okaże się jednak okrutny, a Shalim stanie w obliczu rezygnacji marzeń.



Fot. www.creativeast.com/xe/157

środa, 20 kwietnia 2011

Indian T-shirt/Indyjska koszula

Wcale się nie przejmuję tym, że niektórym może się wydać zboczeniem lub przynajmniej zafiksowaniem fakt, że do porodu ubrałam się w indyjską koszulę. Taką z rozcięciami po bokach, ułatwiającymi podniesienie części tylnej lub przedniej np. do badania. Koszula była szara w czarne, drobniutkie paseczki, albo czarna w szare paseczki, 100 procent bawełny. Kupiona w Bombaju. W Indiach mówi się na nią salwar kamiz, bardziej nowoczesne kobiety noszą takie koszule do zwężanych spodni lub dżinsów. Bardzo ją lubiłam, nosiłam często w ciąży. Przed porodem rozdarłam ją z premedytacją w dekolcie - tak w razie czego, nie wiedziałamn jeszcze, czego, ale uznałam, że dekolt jest za mały. Gdzieś tak po 3 godzinach skurczów koszulę zdjęłam i rzuciłam na szpitalne łóżko do rodzenia z szeroko rozstawionymi podnóżkami, a sama, wydając dźwięki pochodzące z głębi każdej komórki mojego ciała, weszłam do wielkiej trójkątnej wanny, w której małżonek dzielnie polewał mnie prysznicem i mówił, jak oddychać. Nie chciałam znieczulenia, chciałam poczuć rodzenie, być jak nasze prababki, ale nigdy nie sądziłam, że krzykiem tak bardzo można wyrażać ból. W chwilach zwątpienia wykrzykiwałam oczywiście, że już nie mogę i to ma być rodzić po ludzku?! W tej wannie Pola - jak na prawdziwą zodiakalną rybę przystało - przyszła na świat. Apolonia Anna tak się spieszyła, że położna w ostatniej chwili zorientowała się, że to już poród. ("Pięknie pani rodziła!" - nie mogła później wyjść z podziwu.) Ja sama 32 lata temu też się bardzo spieszyłam. Tak bardzo, że moja Mama nie zdążyła dojechać na łóżku do sali porodowej i przyszłam na świat na izbie przyjęć. Matka i córka, które nie mogły doczekać się na to życie.


Pierwsze wspólne godziny.


Już w domu.

wtorek, 15 marca 2011

Lucky period/ Kobieta podczas okresu

Nie doświadczam dolegliwości menstruacyjnych od kilku dobrych, błogosławionych miesięcy. Dla kobiet Zachodu to dni, podczas których dajemy sobie taryfę ulgową, cierpimy, zwalniamy, przeczekujemy, w skrajnie bolesnych przypadkach niektóre z nas traktują te dni jako wyjęte z życiorysu - nie trzeba precyzować, wachlarz doznań jest szeroki. Generalnie chcemy zapomnieć, przeczekać. Ale pozwalamy sobie też wtedy na drobne przyjemności - więcej snu, leżenia z książką, oglądamy filmy, chodzimy na jogę, niektóre uprzedzają otoczenie, że to te dni, więc proszę mnie nie denerwować, albo z góry przepraszają za zbyt rozchwiane emocjonalnie reakcje. Wolno nam. Choć właśnie takie zachowanie uważam za zredukowanie w pewnym sensie kobiecości do doznań fizjologicznych. Zauważyli to też krytycy literaccy, którzy dość pogardliwie określali w latach 90. literaturę pisaną przez kobiety mianem literatury menstruacyjnej właśnie. Odwoływali się do motywów bólu, ekshibicjonizmu, doznań związanych z brzuchem i podbrzuszem i wynikających z tego różnych rozhisteryzowanych emocji i wywlekaniem na światło dzienne wszystkiego tego, co do tej pory było skrzętnie przez kobiety skrywane. Choć przecież nie tak do końca było. Mieliśmy np. kiedyś Irenę Krzywicką, a w latach 90. szokować zaczęła Gretkowska np. swoim "Kabaretem metafizycznym" pisanym na emigracji w Paryżu, którym zresztą zaczytywałam się będąc tam też na emigracji, ale wówczas jej sposób pisania nie był już tak bardzo szokujący. (Podobnie jak nie wstrząsnęła mną już sztuka "4.48 Psychosis" Sarah Kane - choć przyznaję, była przejmująca, ale nie szokująca - którą zobaczyłam w warszawskim TR gdzieś tak 4 lata po premierze - obyczajowość świata się zmienia.) A na Zachodzie kobiet piszących o doznaniach płynących z ciała było wiele (Anais Nin lub Erica Jong np.) Co ciekawe mężczyznom pisarzom wolno było pisać o ich doznaniach związanych z ejakulacją i posiadaniem penisa, a gdy zaczęły o sobie pisać w ten sposób kobiety, uznano to za literaturę trzeciorzędną. Kobiecą. Ale to temat na zupełnie inny wpis.



W Indiach kobiety nie piszą literatury menstruacyjnej, a na pewno - sprowadzając rzecz do poziomu słowa - nie robią tego podczas okresu. Okres to dla tych kobiet chwila wytchnienia, zwykle od czasem zbyt ciążących powinności i obowiązków małżeńskich. Jest to odpoczynek pozorny. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że kobieta, która ma okres, uznawana jest w Indiach za nieczystą (w wielu kulturach pierwotnych tak było i chyba nadal jest, np. w Islamie, o "nieczystych kobietach" mówi też Stary Testament, który uważa kobietę za "duchowo nieczystą" także po porodzie - po urodzeniu chłopca przez 7 dni, a dziewczynki przez 14 dni - dlatego dłużej, że kobieta rodzi kobietę, a więc przyszłą potencjalną matkę, która także będzie rodzić. Nie jestem etnologiem, a więc nie umiem powiedzieć na ile te wierzenia są obecne w dzisiejszych czasach, ale wydają mi się dość zaskakujące.) Kobieta indyjska w te dni właściwie może nie wychodzić z domu i nic nie robić. Poza pracą w polu - jeśli żyje na wiosce - z której nie jest zwolniona. Jako że wszystko w życiu tradycyjnej indyjskiej kobiety podporządkowane jest mężowi, kobieta podczas okresu nie musi się tak bardzo starać, by go zadowalać - w znaczeniu dosłownym i metaforycznym. Na miesiączkującą zamężną kobietę nałożonych jest wiele zakazów.
Np. nie może ona malować na powiekach czarnych kresek. Wierzy się, że kreski te przyciągają uwagę patrzącego i odwracają jednocześnie uwagę od samych oczu (dość pokrętne, ale taką rolę ma też spełniać malowanie pieprzyka na twarzy) i zapobiegają w ten sposób rzuceniu uroku przez patrzącego, dlatego też małym dzieciom matki malują na czarno oczy. Ale nie dlatego kobieta podczas okresu nie powinna malować oczu - nie może tego robić, bo jeśliby zaszła w ciążę w tym czasie (w Indiach wierzy się, że to możliwe), to dziecko byłoby ślepe.
Miesiączkująca nie może też fundować sobie przyjemności, jaką jest żucie betelu. Ten lekki narkotyk pochodzący z owoców betelu, ma działanie antyseptyczne, pobudzające trawienie i barwi jamę ustną na czerwony kolor, co uznawane jest w Indiach za erotyczny bodziec (dlatego np. kobiety malują sobie henną dłonie i stopy na czerwono - by zaznaczyć swoje dostępne strefy erogenne). Poza tym podczas żucia "z ust niewiasty wydobywa się woń przyjemnie kusząca męża", a więc podczas okresu, ponieważ żona jest nieczysta, nie powinna kusić męża. Hindusi wierzą też, że jeśli nieczysta kobieta żuje betel, to jej przyszłe dziecko będzie miało przebarwienia na zębach, a jak wiadomo moda na malowanie zębów przeminęła, z wyjątkiem może małych wiosek, gdzie czasem można spotkać ludzi, którzy mają pomiędzy zębami różnokolorowe kreski.
Kobieta nie powinna wtedy też kąpać się, ani myć, bo jej przyszły potomek utopi się.
Nie wolno kobiecie też w tych dniach związywać włosów. Rozpuszczone włosy to widoczny symbol nieczystości, jeśli miesiączkująca je zwiąże, to jej przyszłe dziecko będzie łyse.


A u nas? Czy w naszej kulturze są jakieś zakazy dla kobiet podczas okresu? Może coś Wam przychodzi do głowy?



Fot. Kobiety pracujące w sezonie na Goa, 2009

***
Wszystko to wiem i jeszcze wielu innych ciekawych rzeczy o kobietach indyjskich dowiaduję się na zajęciach pt. Wizerunek kobiety w kulturze i sztuce indyjskiej, które prowadzi Dr Dorota Kamińska, historyczka sztuki z UMK w Toruniu z Pracowni Sztuki Orientu w ramach genderstudies ISNS UW - bardzo polecam.

czwartek, 3 marca 2011

Indian Women's Day/Kwiatek dla Ewy



W dzieciństwie kobieta podlega ojcu, w młodości mężowi, a kiedy ten umrze, swoim synom; kobieta nigdy nie może być niezależna.

Kodeks Manu - staroindyjski kodeks moralny z ok. II w. p.n.e.


Dla niewiasty nie masz innego boga na ziemi, prócz męża, któremu podobać się jest jej najświętszym obowiązkiem. Posłuszeństwo mężowi bezwzględne jest jedyną niewiast modlitwą (...). Mniej przywiązana do dzieci, wnuków i klejnotów, powinna ze śmiercią męża zginąć na stosie, a świat cały będzie głosił jej cnotę.


Kobieta powinna kąpać się co dzień, namaszczać ciało wodą szafranową, ubierać się czysto, malować sobie brzegi powiek antymonem i kreślić na czole znaki różne (...). Gdy mąż w gniew wpadnie, grozi, znieważa, a nawet bije niesprawiedliwie, żona nie krzyczeć lub uciekać, lecz ze słodyczą ręce jego całować powinna.


J.A. Święcicki, "Historia literatury powszechnej", Tom IV, Warszawa 1902 r., s. 266, za: Ilona Wojtarowicz "Kobieta w hinduizmie" w www.racjonalista.pl

sobota, 12 lutego 2011

Indian-Polish love/ Rivendell Dhoad już jutro w Warszawie!

Walentynki będą, więc o miłości będzie też. Polsko-indyjskiej ma się rozumieć. W dodatku takiej męskiej bardziej i łączącej rodziny. Bo spotkała ona braci polskich i braci radżastańskich. A było to tak: Dwaj bracia z Polski pojechali do Indii i zauroczyli się muzyką, którą usłyszeli w Rajasthanie.

Konrad i Kamil Rogińscy usłyszeli zespół Dhoad.


To indyjski, rodzinny band - jak Kelly Familly - w jego skład wchodzi 5 aż braci Khan. Konrad i Kamil zagrali im swój repertuar i okazało się, że miłość jest odwzajemniona. Tak powstała kolektywna orkiestra rodzinna Rivendell & Dhoad.
Rok temu zespół Dhoad przyjechał na zaproszenie polskich braci do Wrocławia. Posłuchajcie i sami oceńcie, co sądzicie o tej mieszance. Moim zdaniem, jest całkiem niezła i fajnie energetyzująca.



A jutro za sprawą braci Rogińskich indyjskie rytmy zabrzmią w Warszawie. Tym razem bracia zagrają z Seema Tiwari and Bhojpuri Group. Koncert rozpocznie się o godz. 19 w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego.



Tak grali wczoraj w krakowskiej Mandze.


Dla bardziej zainteresowanych linki są tu: Rivendell, Dhoad